..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
    ORBITAL MENU
    » Neuroshima
    » Świat
    » Bohater
    » Rozrywka
    POLECAMY

     SZUKAJ
    » Mapa serwisu
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

Utracone Marzenia


Ze wschodu wiał suchy, ciepły wiatr. Podrywał ze spękanej ziemi piasek, który wirował w powietrzu, wdzierając się do oczu, ust, nosa, blokując śluzówki, zapierając dech w piersiach. Miasto było martwe, jak wszystko w okolicy. Ulica tonęły w morzu śmieci i szkła. Vler stanęła. Zaczynała tracić oddech, łowiony resztkami sił przez ostatnie dwa dni. Ciało przeszywał potworny, rwący ból. Z zaropiałych ran sączyła się krew. Lotniczy kombinezon, który kiedyś znalazła, w którym zawsze było jej tak wygodnie i dobrze, jej kombinezon, prywatna zdobycz, przykleił się do skóry pognębiając tylko cierpienia przy każdym ruchu.

Stała oparta o złamaną latarnię i nasłuchiwała, nieświadoma upływu czasu. Starała się złowić jakikolwiek dźwięk, choćby najmniejszy, mały, ale tak ważny dowód na to, że ktoś ciągle jeszcze tu jest, może jej pomóc. Jej jasne, zmatowiałe włosy, pozwijane od brudu i potargane, opadły na oczy zasłaniając bladoniebieskie tęczówki okolone białkiem, zwykle szklistym, czystym, teraz poprzeszywanym krwawymi nitkami. Rozpadała się. Gniła. Umierała. Nienawidziła swojej choroby. Nie było dnia żeby nie sprawdzała ze strachem zawartości torby, uspakajała się dopiero gdy jej ręce zaciskały się na opakowaniu Ebokillera. Lekarstwo, jedna szansa na to żeby normalnie żyć. Teraz go nie miała. Straciła nie tylko lek, ale i wszystkie rzeczy osobiste, jej mały świat, który utrzymywał ją przy zdrowych zmysłach. Zniknęła nawet broń, cudowny Desert Eagle. 375 z kompensatorem odrzutu, który odziedziczyła po ojcu, skradziony w czasie snu, w tak banalny sposób.

Ojciec, matka, brat. Nagle stanęli jej przed oczami tak, jakby widziała ich zaledwie tydzień temu. Vler zobaczyła ogorzałą, zarośniętą twarz taty, faceta, który nie lubił liczyć się z innymi. Dla niego, poza rodziną i pracą, nie istniało nic. Zobaczyła jego wielkie buciory, których bała się, kiedy była mała, skórzaną kurtkę, łopoczącą na wietrze, kiedy wychodził wieczorem gapić się na Molocha. Mama, piękna kobieta, zdobycz, skarb. Delikatna, ale silna i potwornie uparta. Całymi dniami grzebała przy swoim motorze, a w nocy zaszywała się w pokoju. Zasłaniała wejście poszarpaną, szarą szmatą i kochała się z ojcem. Vler podglądała ich. Lubiła widok splecionych, spoconych ciał, lubiła chrapliwy, przyspieszony oddech. Przypomniała sobie także dom. Mieszkali w starej fabryce, na piętrze, w dwóch pomieszczeniach, obwieszonych wyblakłymi dyplomami i fotografiami ludzi w garniturach, ze sztucznymi uśmiechami. Jej młodszy brat, blondynek, potrafił bardzo długo siedzieć i patrzeć na te zakurzone zdjęcia. Był chory, bardziej chory niż Vler, nie rozumiał nic z otaczającego go świata, nie był w stanie chodzić i mówić. Czasem śmiał się histerycznie, pluł, wierzgał pokrzywionymi nóżkami… i to wszystko. A potem, któregoś dnia, pojawili się gangerzy. Śmiali się i krzyczeli, wołali jej matkę. Vler bawiła się wtedy w hali produkcyjnej, schowana za wielką maszyną układała ze śrubek fantazyjne wzorki. Przestraszyła się bandy mężczyzn i zapłakanego głosu własnej mamy, nie wiedziała dlaczego ojciec krzyczy i wyciąga broń. Wyszedł do nich. Dziewczyna usłyszała kłótnie, przekleństwa, a potem pojedynczy strzał. Tata już nie wrócił, zamiast niego do ich domu wtargnęło trzech mężczyzn wielkich jak góry, całych pokrytych tatuażami i kolczykami. Jeden natychmiast chwycił jej braciszka i błyskawicznym ruchem skręcił mu kark, drugi zabrał rozpaczliwie szarpiącą się mamę gdzieś na zewnątrz. Vler została sama z trzecim napastnikiem. Usiadł naprzeciwko i czekał. Chciał, by słuchała obleśnego, głośnego męskiego rechotu i spazmatycznych krzyków matki dochodzących gdzieś zza ściany. Powiedział do niej wtedy: „zasłużyła na to, suka” i zaczął jej dotykać. Odjechali zostawiając ją z trupami rodziny. Przeleżała przez kilka dni bez ruchu, wody i jedzenia, w otępieniu i letargu. Potem uciekła, zabierając motor mamy i pistolet ojca. Miała wówczas dziesięć lat.

Vler oprzytomniała. Wciąż stała na pustej, cichej ulicy. Wiatr bawił się starą gazetą. Podrywał ją, szarpał jej strony. Ból powrócił z całą mocą, przypominając dziewczynie o lekarstwie. Musiała je zdobyć, była świadoma, że za kilka godzin nic już jej nie pomoże. Zaczęła się gorączkowo rozglądać. Otaczały ją kamienne ściany. Bezruch tego miejsca umacniał Vler w przekonaniu, że zginie. Myślała, że upadnie na jezdnię i tak pozostanie, aż do momentu kiedy jej ciało zmieni się w galaretę. Nagle jej wzrok przykuła mała, sklecona z blach buda, stojąca obok przewróconego samochodu. Coś wierciło się w środku, grzebało wśród porozrzucanych ubrań i puszek. To „coś” potwornie śmierdziało i robiło dużo hałasu. Vler uniosła głowę i skrzywiła się. Usiłowała przełknąć ślinę, ale język robił się coraz bardziej sztywny i nabrzmiały. Otarła z czoła pot pomieszany z krwią, ropą i brudem. Powoli, krok za krokiem, ruszyła w kierunku źródła hałasu, modląc się, żeby „coś” było w stanie jej pomóc. Dotarła do wraku spalonej hondy, przez sekundę patrzyła na resztki czerwonego lakieru, a potem runęła na ziemię. Straciła przytomność.

Nabir usłyszał głuchy jęk i przytłumiony łoskot. Wiedziony instynktem natychmiast przykucnął. Garnki, które przed chwilą znalazł, zabrzęczały cicho w worku na plecach. Zamarł. Cisza. Sarknął ze złością. Przerwano mu poszukiwania. Ostrożnie wystawił kudłatą głowę zza ściany prowizorycznego braku. Najpierw poczuł silny ludzki zapach. Swoim czujnym nosem chłopak był w stanie rozróżnić płeć. Teraz czuł kobietę, ale jej zapach był dziwny, gorzkawy, lepki. Wyczołgał się na ulicę i rozejrzał, wodząc od ściany do ściany rozbieganymi, czujnymi oczami. Dostrzegł ją szybko. Leżała skulona w piachu, brudna i potwornie brzydka. Ale była młoda i miała na sobie całkiem nowe ubranie. Nibir, szczur, uśmiechnął się do siebie. Miał wielkie szczęście.

Mieszkał w piwnicy jednego z byłych biurowców. W niskim, ciasnym i dusznym pomieszczeniu zgromadził cały swój majątek. Wszędzie walały się popękane, dziurawe i przerdzewiałe naczynia. Na środku podłogi wyłożonej gazetami urządził palenisko. W obłożonym cegłami kręgu palił przede wszystkim książki. Nie znosił ich. Denerwowały go zapełnione ciasnym druczkiem kartki, litery, których nie był w stanie zrozumieć. W kącie rozrzucił szmaty, śmierdzące i zapleśniałe, spał na nich. Gnieździł się w tym miejscu już od wielu lat i bardzo je sobie chwalił. Cieknąca ze ściany woda nadawała się do gotowania. Nikt go nie niepokoił, nawet wtedy, gdy miasto było jeszcze żywe. Teraz miał święty spokój. Mógł całymi dniami przeszukiwać budynki i powiększać kolekcję. Gdy w rejonie pojawiali się podróżnicy, sprzedawał im to, co znalazł. Dzisiaj trafił na największą zdobycz w całym swoim marnym życiu. Dziewczyna, która zemdlała na ulicy była chora i Nibir wiedział doskonale, że to gorączka krwotoczna. Rozumiał, że potrzeba jej lekarstwa, bo jeśli go nie dostanie umrze, ale nie martwił się tym. Miał wiele lekarstw, a wśród nich pudełko cennych tabletek Ebokillera.

Położył ją i zatarł ręce. Cała była we krwi i ropie. Śmierdziała zgnilizną. Nibir nachylił się i delikatnie odpiął zamek kombinezonu lotniczego. Materiał był przylepiony do ciała, więc oderwał go, nie bacząc na cichy jęk. To, co zobaczył przeraziło nawet jego. Młode, niegdyś sprawne ciało pokrywały otwarte rany, tkanka na ich brzegach była sczerniała, obumierała. Tam gdzie skóra pozostała nietknięta, pojawiły się białe plamy. Chłopak wyprostował się i krytycznie popatrzył na nagą „zdobycz”. Jego wzrok zatrzymał się na małych, sterczących piersiach, jasnoróżowych sutkach, potem powędrował w dół ku chudemu brzuchowi, jasnemu wzgórkowi łonowemu i długim, silnym nogom. W ustach zebrała mu się ślina, miał ochotę na tę dziewczynę, ale najpierw musiał ją wyleczyć. Nie miał zamiaru kłaść się w krwi i ropie. Z plecaka wydobył nóż, w usta blondynki wetknął kołek i powoli zaczął wycinać martwe fragmenty naskórka. Jego pacjentka rzuciła się nagle, wygięła w łuk, krzyknęła coś niezrozumiale i zamarła. Kiedy skończył, opłukał ostrze i w małej miseczce rozpuścił kilka tabletek lekarstwa, dodając do niego jedną z maści, które kiedyś ofiarował mu ścigany chemik, którego ukrył u siebie „za drobną opłatą”. Wtarł substancję w rany i zabandażował je. Spomiędzy spierzchniętych warg swojej pacjentki wyjął wilgotny od śliny kołek. Na języku położył tabletkę. Usiadł i czekał. Mijały godziny. Blondynka nie poruszała się, ale jej oddech stawał się coraz bardziej spokojny i równy. Krew, która początkowo przesiąkała przez opatrunki sprawiając, że musiał je zmieniać, wreszcie przestała płynąć. Nibir odetchnął. Okrył się kocem i zasnął, przyciskając do piersi Glocka.

Vler poczuła chłód. Z trudem otworzyła oczy. Widziała przez mgłę. Przez chwilę starała się uspokoić łomot własnego serca i wtedy zdała sobie sprawę z tego, że znowu słyszy jego bicie, że oddycha z łatwością, że czuje własne ciało i że to ciało nie jest już tylko kłębkiem bólu. Uniosła głowę. Była naga, starannie owinięta bandażami. Zamrugała. Usłyszała chrapanie. W kącie piwnicy, w której się znajdowała, siedział skulony, obcy człowiek. Był brudny i śmierdział potem. Na głowie miał stary kapelusz, z rondem oberwanym po lewej stronie. Nie widziała jego oczu. Mocno zarysowane kości policzkowe porastał ciemny meszek. Miał też bródkę, dziwaczną, zakręconą na końcu. Na szyi zawiesił kilka sznurków. Na jeden nawlókł koraliki, na drugi kapsle od puszek a na trzeci najprawdopodobniej własne zęby. Chociaż okrywał go koc, Vler zobaczyła poniszczoną i wytartą w wielu miejscach kurtkę, która kiedyś prawdopodobnie była niebieska. Teraz jej kolor przypominał najbardziej rozgotowaną kaszę. Na nogach miał luźne czarne spodnie i porozrywane, sportowe buty. Wyglądał komicznie. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie. To on ją uratował. Czuła się teraz znacznie lepiej, niż na rozpalonej słońcem ulicy. Musiał podać jej lekarstwo. Chciała wstać, ale powstrzymało ją nagłe ukłucie bólu i ostrzegawcze syknięcie. Chłopak obudził się. Błyskawicznie wstał i zanim zdążyła się zorientować, kucał obok niej. Przewiercał ją lodowatymi oczami. Były jasnoniebieskie i nic nie wyrażały.




strony: [1] [2]
komentarz[5] |

Komentarze do "Utracone Marzenia"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Corwin Visual
Engine by Khazis Khull based on jPortal
Polecamy: przeglądarke Firefox. wlepa.pl

Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!

   PATRONUJEMY

   WSPÓŁPRACA

   Sonda
   Czy interesują cię raporty z sesji NS?
Tak!
Nie.
A co to?
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Pasożyty
   Hibernatus (....
   Yakuza
   FATEout
   Legia Cudzozi...
   Pistolet Maka...
   Łowca - dzień...
   Neuroshimowe ...
   Śpiąca Królew...
   Bo kto umarł,...

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.024981 sek. pg: