..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
    ORBITAL MENU
    » Neuroshima
    » Świat
    » Bohater
    » Rozrywka
    POLECAMY

     SZUKAJ
    » Mapa serwisu
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

Lech Szulc



Można mówić o pechu, kiedy rozwala się miskę olejową o kamień na pustyni. Tak samo można określić to, że uszkodzony wóz musiałem pchać ponad dwa kilometry do najbliższej osady. Ale to, że tą miejscowością musiało się okazać Bainbridge to już przekleństwo. Obiecałem sobie, że jeśli tylko ruszę dupę z tej dziury, jadę do Salt Lake się spowiadać. W całej metropolii, na którą składa się 20 domków z dykty i blachy falistej, jest jedna wartościowa instytucja - bar. Zaopatrzony oczywiście byłem nędznie, jednak jak się nie ma co się lubi… W ofercie znajdowały się 3 pozycje. Wódka z tamtejszych kartofli, która z racji tego, że gleba nie wydała mi się właściwa do uprawy czegokolwiek, nie kusiła mnie zbytnio. Następnie stary dobry Budweiser, który zamówiłem i jakieś coś o dziwnej nazwie… Jakiś Zajwiec, czy jakoś tak. Najciekawsze było to, że tego czegoś na „Z” było od cholery, a Buda raptem skrzyneczka.

Jedyną zaletą tej knajpy była działająca chłodziarka, dzięki czemu piwo jakoś wchodziło w przetarte piachem gardło. Murzyn z kluczem francuskim, głupawym uśmiechem i problemami z higieną ust, na pytanie czy uda się naprawić mojego Eldorado, odpowiedział „Szeeefie, będzie maliiina”. Przekonany o tym, że nie opuszczę tego miejsca przez dobry miesiąc, pogrążyłem się w rozmyślaniach sącząc złoty napój. Dziesięć dni na dotarcie do Miami, nie powinno stanowić problemu. Tym bardziej, że umówiłem się z Gibbsem, żeby mnie przewiózł przez bagna. Tylko że jeżeli nie zdążę, to dorobię się drugiego wyroku śmierci, tym razem na południu. Wraz z krechą u Shultza, będę miał groźbę kulki w Miami.

Do knajpy wpadł chłopak w podartych, brudnych, jakby się w gównie tarzał, ogrodniczkach. Machał długimi łapami i wrzeszczał na całe gardło.
-Ooojcieeec! Lej Żywca! Szulc jedzie!
Budweiser, który właśnie przepływał przez mój przełyk, błyskawicznie znalazł się na podłodze, gdzie po chwili dołączyła do niego zawartość szklanki, bo moje palce nagle odmówiły posłuszeństwa i zdrętwiały. Myślałem gorączkowo nad wyjściem z tej sytuacji. Oczywiście jak człowiek nie może nic logicznego wymyślić, to sięga po spluwę. Moja jedenastka tkwiła w kaburze pod kurtką. Trzymanie jej za paskiem uznałem za debilizm, bo strasznie lubię panienki z Detroit i rezygnowanie z nich z powodu odstrzelonych jaj niezbyt mi się uśmiechało.

7 pocisków o .45 cala AP. Stanie. Odciągnąłem zamek, a za moimi plecami rozległ się identyczny dźwięk, który zabił we mnie ostatnie nadzieje na wyjście żywym z tego gówna. Powoli opuściłem Colta na ziemi i odwróciłem się w stronę, skąd uśmiechała się do mnie lufa o średnicy ciut ponad 7.62 mm. Zrezygnowany opadłem na krzesło, a barman podniósł moją broń i położył na ladzie. Daleko. Zbyt daleko, nawet na skok. W myślach znów pojawiła się czarna BM-ka M8, którą pożyczyłem od Shultza spieprzając z Detroit. Oczywiście z nieokreślonym terminem zwrotu. Już wtedy głaszcząc skórzaną tapicerkę wiedziałem, że stary Ted mnie dopadnie, urwie jaja i wepchnie do gardła. Widziałem w wyobraźni trzy czarne limuzyny S-klasse zatrzymujące się przed tą budą. Nie zastanawiałem się co wielki szef mafii robi na takim zadupiu. Zastanawiałem się tylko, czy zabiją mnie od razu, czy pociągną na lince za zderzakiem.

Nieustający warkot silnika bynajmniej nie wskazywał na Merca, a raczej kosiarkę spalinową z rozjebanym wydechem. Pewnie jakiś wieśniak postanowił obejrzeć se cywilizację, albo wylizać buty ważnym ludziom. Przez okno zamajaczyła czerwona karoseria, po czym jazgot ustał. Drzwi do knajpy otworzyły się i stanął w nich gość w wieku mniej więcej 25 lat. W rękach ściskał AK-47, a grymasu na jego twarzy nie można by nazwać uśmiechem, nawet w Hegemonii. Zaraz za nim pojawił się drugi gówniarz, też uzbrojony, ale ręce miał oparte na wózku inwalidzkim, gdzie siedział starszy facet bez prawej nogi. Widać było, że gość ma na karku dobre 70 lat. Ok, po wojnie wszyscy tak wyglądamy, ale ten dźwiga spory bagaż doświadczeń. Pierwszym, co odróżniało go od Shultza z Detroit był uśmiech. Gość był uśmiechnięty i pogodny. Gdy tylko przejechał przez próg, sam chwycił za koła wózka i zaczął jechać w kierunku stolika. Na widok knajpiarza uśmiechnął się i zawołał.
- Dzień dobry Panie Krzysiu, to co zwykle prosimy.
Powoli zaczął do mnie docierać termin „przypadkowa zbieżność nazwisk”. Poczułem się jakbym stracił tak z dziesięć kilo. Młodzież usiadła przy osobnym stoliku i łypała na mnie podejrzliwie, nie wypuszczając Kałaszy z rąk. Widać było, że posiadanie broni o takiej opinii ostro ich podnieca. Świadomość tego, że nie wyjdę stąd nogami do przodu tak mnie uradowała, że mimo zabójczych spojrzeń gówniarstwa i Pana Krzysia, dosiadłem się do starego. Rozmowę zaczęliśmy od przedstawienia się, ogólnych pozdrowień, ale kiedy barman przyniósł moją klamkę, licząc na to, że teraz Szulc mnie odstrzeli, rozmowa zeszła na właściwy tor. Przesiedzieliśmy tak chyba ze trzy godziny. Ja mu opisywałem północ i front, on mi południe, gangerów, mutki i chłopaków z Miami.

Miarowy pomruk idealnie wyregulowanego silnika mojego starego Cadillaca sprawił, że znów poczułem się młody. Ten wspaniały dźwięk przerywały tylko podskoki metalowej skrzyneczki z 70 nabojami do mojej jedenastki. Stary okazał się być Polakiem, który ma ciągoty do broni. Przeniósł się do nas jakieś cztery lata przed wojną i pracował jako kryminalny w Nowym Jorku. Zabrał ze sobą żonę i brata, czego żałuje, bo w Polsce jego zdaniem to teraz cisza i spokój.

Ale do rzeczy, poza zakuwaniem w kajdanki obywateli klasy C, Pan Szulc zajmował się bronią wszelkiej maści. Zarówno konfiskowaną, jak i należącą do kolegów. Przez te cztery latka poznał dogłębnie wiele konstrukcji, szczególnie ruskich. Za ideał karabinu uznał Kałacha i chyba dobrze się stało. Rezygnował z plastikowych, wypucowanych cacek, które zapiaszczone i niesmarowane padały w kilka chwil, na rzecz ciężkich, ale wytrzymałych gnatów. Jeszcze w Polsce, jako dzieciak, bawił się w elektronikę i mechanikę, składał radyjka, montował z kolegami gokarty i takie tam pierdoły. Gdy tylko spadły pierwsze bomby, zapobiegawczo zgarnął części, broń, amunicję, dokumenty, żonę i brata na swojego Forda i spierdolił na południe, do Teksasu. Gość miał fach w ręku, materiały i nieograniczone zapotrzebowanie na swoje usługi. I wykorzystał to.

Gdy wybuchy ucichły, razem z resztą rodzinki, która zdążyła się powiększyć o jednego dzieciaka ruszył w kierunku zachodniego wybrzeża. Miał zamiar wrócić do NY, ale zrezygnował gdzieś tak koło Bainbridge. Pomógł zbudować tę osadę, ale nie miał wcale na celu szczególnego uchachania mieszkańców. Nie chciał, żeby zaczęli się kręcić jakieś 50 kilometrów dalej, gdzie znalazł stary schron. Tam właśnie osiadł, dobudował co nieco i założył swój warsztat, czyli manufakturę zbrojeniową, połączoną z uprawą kartofli.

Facet ma zmysł nie tylko do broni, ale też do organizacji. Cały ten warsztat ma około dwudziestu do trzydziestu zaufanych pracowników, którzy chłoną od starego wiedzę i nie dają go tknąć. On za to daje im broń, amunicję i dach nad łbem. No i fach na przyszłość. Kiedy chwalił się, jaki to on jest zajebisty w strzelaniu i tak dalej, to się lekko wku...rzyłem i doszedłem do wniosku, że dziadkowi się już powaliło. Spędziłem na froncie trzy lata i gdyby nie to, że mi się nie chciało, to dostałbym pewnie mundur. A teraz jakiś stary dziad, do tego jeszcze bez nogi, próbuje mi wmówić, że zna się na broni lepiej niż ja.

Nie pierdolił. Gdy zainteresował się leżącym na stole Coltem i zaczął nim bawić, dalej ze mną rozmawiając, to nie byłem w stanie się skupić. Stare, pomarszczone dłonie śmigały po broni i rozkładały ją na części pierwsze w sekundy. Kiedy skończył, to oprócz podeptanej dumy, miałem czysty, naoliwiony gnat, nową iglicę i sprężynę powrotną, a jako że mu się spodobałem, to kazał się chłopakom kopsnąć do warsztatu i sprezentował mi tę oto wesołą skrzyneczkę.

Tematy prywatne szły jak prom po Missisipi, a chłopaki po dwóch piwkach byli jeszcze bardziej nerwowi niż na początku. Lechu milczał, albo mówił niewiele i powoli, zapatrzony w dal. Chyba chodzi o dzieciaki. Pewnie padły od jakiejś choroby, albo rozeszły się po świecie szukając przygód. Zostali mu tylko pracownicy, których nazywa Wnuczkami. Nogę stracił, bo weszła martwica. Gość ma problemy z żyłami, a odpala szlugi jednego od drugiego. Jak zapytałem o żonę, zamilkł kompletnie, a ja widziałem tylko paskudny uśmiech jednego z gnojków, który czekał na znak, aby odstrzelić mi dupę. W końcu stary wycharczał, że żona chora i zapytał co tam ciekawego u Molocha…

O handel bałem się zapytać, sam zaczął mówić. Swoją amunicję i broń wymienia w Teksasie na mięso i nasiona, do Oklahomy pukawki jeżdżą w zamian za ropę i naftę. Federacja dostaje je za ołów, siarkę, węgiel i inne pierdoły. Zdziwiłem się kiedy powiedział, że co dwa miesiące wysyła ciężarówkę do NY, ot tak z patriotycznego obowiązku. Nasunęło mi się pytanie, dlaczego nie handluje z Miami, ale szybko domyśliłem się odpowiedzi. Był psem przed wojną. Jeżeli zamknął kogoś ważnego, to teraz, kiedy ci, których zamykał rządzą większością Stanów, może mieć z gruntu przejebane w miejscach takich jak Miami. Albo ma zwyczajnie uraz do mafiosów, zdarza się. Niemniej w Hegemonii handluje, tylko nie mam pojęcia co te Meksy mogą mu zaoferować.

Rozeszliśmy się kiedy czarnuch z kluczem przyszedł pochwalić się efektami pracy. Kurwa, klnę się, że nigdy więcej nie powiem złego słowa na czarnych. Wózek wrócił do mnie czysty, wyregulowany i zatankowany do pełna paliwem z Oklahomy. Nie chciał za to nawet zapłaty, więc domyśliłem się, że to kolejny Wnuczek. Zapakowałem się do furki i ruszyłem w kierunku Miami. Sympatyczny facet z tego Lecha. Ma lekkiego zajoba na ruskich, a konkretnie na ich sprzęt. Nie przepada za komputerami. Ciągnie go raczej do prostszej elektroniki i wyszło mu to na dobre, bo w dzisiejszych czasach informatycy albo siedzą na Posterunku, albo wpieprzają podeszwy. Ciekawe czy Cantano albo Woods będą zainteresowani dziadkiem rusznikarzem… Nie chodzi o zawiść czy wrogość, nic z tych rzeczy. Jak sam powiedziałem polubiłem starego, ale jeść coś trzeba…


Informacje

Imię i nazwisko: Lech Szulc
Pochodzenie: Polska (Nowy Jork)
Profesja: Sędzia/Rusznikarz
Specjalizacja: Technik
Choroba: Martwica nogi, problem z żyłami
Cechy: Wewnątrz (Buffalo), Wychuchana spluwa (Federacja)


Budowa 13 (jeśli potrzeba korzystać z nóg to 5)

Zręczność 14 (jeśli potrzeba korzystać z nóg to 5)
Samochód 2
Zwinne dłonie 3
Pistolety 5
Karabiny 5
Broń maszynowa 2

Spryt 17
Rusznikarstwo 7
Wyrzutnie 2
Mat. wyb. 2
Mechanika 4
Elektronika 4

Charakter 16
Zastraszenie 1
Perswazja 5
Zdolności przywódcze 6
Postrzeganie emocji 4
Odnorność na ból 3
Niezłomność 3
Morale 3

Percepcja 12



Zakaris.
komentarz[27] |

Komentarze do "Lech Szulc"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Corwin Visual
Engine by Khazis Khull based on jPortal
Polecamy: przeglądarke Firefox. wlepa.pl

Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!

   PATRONUJEMY

   WSPÓŁPRACA

   Sonda
   Czy interesują cię raporty z sesji NS?
Tak!
Nie.
A co to?
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Pasożyty
   Hibernatus (....
   Yakuza
   FATEout
   Legia Cudzozi...
   Pistolet Maka...
   Łowca - dzień...
   Neuroshimowe ...
   Śpiąca Królew...
   Bo kto umarł,...

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.075758 sek. pg: