>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
|
|
|
Pielgrzym
- Cholera, był mi winien dwa kozły, ale po śmierci wszystko, co należało do niego, staje się własnością burmistrza...
- Ja bym go jeszcze nie uznawał za martwego. Słyszałem trochę o tym Józefie Ze Studni Wyjętym. Pisano o nim w Biblii! Nie pamiętam do końca, czy to on miał być zbawicielem, który chodził od miasta do miasta, mówił o jakichś głupotach i za darmo uleczał śmiertelnie chorych, ale bardzo możliwe, że to właśnie o niego chodziło!
- He he! W takim razie jeszcze odzyskam moje kozły, skoro to taki cudotwórca! Frajer Jason nie wywinie się od spłacenia długu.
- Otóż to... A pamiętasz, co było z Frankiem?
- Hah, no jasne, że pamiętam Franka! Tego się nie zapomina... – mężczyźni pogrążyli się w myślach i ciszy. Wyższy z nich wyciągnął koślawo skręconego papierosa i drżącymi, brudnymi palcami włożył go do ust. Po chwili milczenia jakby sobie przypomniał, że warto by go jeszcze zapalić, więc sięgnął do spodni po skrawek draski i kilka zapałek. Wciąż drżącymi palcami rozniecił niewielki płomyk i przysunął go do powyginanego, szarawego zawiniątka. Marny płomyk oświetlił jego niemniej marne oblicze – pryszczatą, brudną twarz pełną starych blizn, beztroski uśmiech typu: „Zalety braku wykształcenia” i spojrzenie: „Czas sianokosów”. Trwające standardową, literacką chwilę milczenie przerwał hałas trzech, może czterech glinianych misek i przynajmniej jednego słoika po majonezie, spadających jednocześnie na drewnianą posadzkę z wysokości około metra (co eliminuje z przypuszczeń lęgnących się skwapliwie w głowach palących na przemian jednego papierosa rolników kredens, stół, a po dłuższej chwili zastanowienia nawet i szafkę nocną).
- Do dupy z tym wszystkim!– w stojącej obok chatce, jedynej oświetlonej tej nocy budowli, rozległ się krzyk brzmiący trochę, jak wyznanie przyzwyczajonego już do wrednej natury życia chirurga, któremu po raz kolejny zdarzyło się pomylić nerkę z sercem i trochę, jak spontaniczna reakcja trzyletniego dziecka, któremu na rysunku piesek wyszedł zupełnie, jak narysowana chwilę wcześniej mama. – Co za idiota stwierdził, że Kapłan Ziela może być jednocześnie Znachorem...? – próbując odczytać cokolwiek z gry cieni na zasłonie wiszącej w drzwiach chaty, palący mężczyźni, występujący w roli rodziny oczekującej na operowanego krewnego, odnieśli dziwne wrażenie, że z korpusu leżącej na stole postaci wystaje coś, jak noga od krzesła. Jednak ich uwagę odwrócił kolejny hałas. Tym razem zgarbionej sylwetce odzianej w długą szatę z rąk wyleciało coś, co po gwałtownym zetknięciu z podłogą stłukło się.
- Cholera! Nigdy więcej łączenia Ziela i Znachorstwa... – zaklnęła zgarbiona postać i kopnęła leżące u jej stóp przedmioty. Uczyniwszy to sięgnęła po wiszący na szyi gąsior, chlupnęła zdrowego grzdyla i nucąc jakiś radosny utwór, wróciła do leżącej na stole postaci.
- Choć mogłem się mylić. Józef Ze Studni Wyjęty wcale nie musiał być tym zbawicielem, który uleczał chorych...
***
- To wszystko, co mogłem dla niego zrobić, panie burmistrzu. Dokonana przeze mnie diagnoza była słuszna: faktycznie był wtedy wciąż żywy, tylko śpiący. Dobrze, że go jeszcze nie zakopaliście, bo pogrzebalibyście żywego.
- Boże najświętszy, co by wtedy było! - na twarzy burmistrza pojawił się niepokój - Słyszałem, że w Baltimore kiedyś pogrzebali kogoś żywcem, a on wstawał co księżyc w pełni z grobu i chodził po ulicach! Uratowałeś nas przed klątwą!
- Powiedzmy... W momencie, w którym kazałem wam opuścić wioskę, odprawiłem Rytuał Przebudzenia i ocuciłem go... - pulchne oblicze burmistrza wyraźnie rozpromieniało –Niestety, zaczął się szamotać jak opętany i machać kończynami. - i zaraz potem posmutniało - To właśnie wtedy pozrzucał pańskie naczynia leżące na szafce nocnej (jak widać nawet po dłuższej chwili zastanowienia umysł teksańskiego rolnika może być omylny...). Próbowałem go ogłuszyć nogą od krzesła, które to on połamał, ale rzucił się na mnie i... nabił na ową nogę...
-Chryste przenajświętszy... - lekko spasły mężczyzna niedużego wzrostu udawał, że łapie się za włosy, których na głowie faktycznie nie posiadał więcej, niż minimum wymagane, by zostać zaklasyfikowanym do ssaków.
- Owinąłem go w płótno i wydałem grabarzom. Czekają jednak jeszcze z pogrzebaniem ciała, bo może byłby ktoś chętny zapłacić mi, bym odprawił stosowne rytuały nad jego zwłokami. Jak już mówiłem, przed śmiercią sprawiał wrażenie opętanego przez demona... Z reguły przebicie żołądka dębowym kołkiem wystarczy, ale krzesło było lakierowane i pewności nie mamy...
- Oczywiście, zapłacimy za bezpieczeństwo miasta przed nieczystymi mocami. - odpowiedział podenerwowany burmistrz.
- Dobrze by też zrobił odpowiedni amulet wiszący nad grobem. Istnieją symbole, które obce są zwykłym ludziom, a które ja studiowałem będąc jeszcze czeladnikiem...
- Tak jest! Amulet! Oczywiście! Kupujemy!
- Jestem w stanie wykonać też drugi, nieco inny amulet, który bronić będzie nie tyle demona przed powstaniem z grobu, ile noszącego amulet przed atakiem innego demona... Chcę niewiele, bo tylko piętnaście gambli. To mniej, niż amunicja, którą trzeba by poświęcić na ubicie takiego demona! Pomijam już kwestię ceny broni i rąk, które tę broń trzymać będą... Robię to tylko ze względu na to, iż jest pan nowym burmistrzem – jak sądzę nieco rozsądniejszym niż poprzedni, który zmarł tak tragicznie...
- Dobrze! Biorę wszystko! Cały zestaw! Ze wszystkimi opcjami! Wszystkie talizmany i wszystkie amulety! - wykrzykiwał grubas ubrany w coś, co przed wojną było eleganckie, a po chwili dodał - Ale wolałbym, abyś opuścił jak najszybciej moje miasto... Za dzień lub dwa przyjeżdża misjonarz z zapomogami społecznymi i wolałbym, aby cię już wtedy nie było. No wiesz, żaden kaznodzieja nie dogada się z szamanem...
- Dobrze. Niech i tak będzie. Opuszczę wioskę jeszcze dziś, jak tylko dokończę umówione praktyki i wypłacicie mi należność w postaci osła z jukami wypełnionymi czterodniowym zapasem placków zbożowych, porcją mięsa, bukłakami z dwudziestoma litrami wody i załadowaną strzelbą z zapasem amunicji do niej...
- Złodziej... - wymsknęło się po cichu burmistrzowi.
- Co proszę?
- Mówię, że ZŁO DZIEJE się coraz częściej na tym świecie i dobrze, że są tacy ludzie, jak ty, Józefie! - burmistrz zmusił się do uśmiechu pełnego wdzięczności...
***
Krajzega uchodził za autorytet moralny wśród swoich kumpli z Hegemonii. Kiedy atakował w plecy, wydawał z siebie okrzyk bojowy, dając przeciwnikowi choć minimalne szanse na reakcję, a podczas wymiany bluzgów przed starciem pomijał teksty o matce, siostrze i dziewczynie. Nic więc dziwnego, iż to właśnie on pochylił się nad ciałem zmarłego bossa grupy – Żyletki - i rozpoczął mowę pożegnalną.
- Byłeś wielkim wojownikiem, towarzyszu. Niech twój duch spoczywa w pokoju. Nigdy nie zapomnimy tego, co w tobie było najwspanialsze. Twoich dowcipów o nowojorczykach, tego, jak biegle władałeś sztachetą oraz tego, że po czterech „Mocnych Kopaczach” potrafiłeś się zrzygać na barmana i kwiczeć ze śmiechu jak świnia. Jako prawdziwego gladiatora grzebiemy cię z twoim orężem: buzdyganem ze sztachety i żeberka od kaloryfera oraz tarczą z obudowy od Pieprzonego Cymbała [taką to bowiem obraźliwą nazwę nadali gangerzy PC-towi, który uznali za sługę Molocha]. Jednocześnie zobowiązujemy się spełnić twe ostatnie słowa, które brzmiały: „Wpierdolcie iiiiiiiiim!” - Krajzega z pełnym patosem odtworzył ostatnią kwestię zmarłego wypowiedzianą jeszcze nie tak dawno temu w ferworze walki z konkurencyjnym gangiem z ich dzielnicy - Z tego jednak powodu, iż są zbyt silni dla nas, póki co wpierdolimy pierwszemu frajerowi, jaki się nawinie. Komuś w końcu wpierdolić trzeba – tak nakazuje tradycja... - ganger wstał, dobył broni, zasalutował nią i odszedł do pozostałych jedenastu kumpli, a wszyscy z nich mieli popodbijane oczy, porozciągane lub porozrywane ubrania, oraz całkiem sporą kolekcję siniaków, otarć i zacięć. Spotkał się z pytającym spojrzeniem czarnoskórego towarzysza o imieniu Baltazar. Teraz obowiązki przywódcy spadły na niego. Nie czuł się dobrze w tej roli, nie widział do końca co ma robić, więc dwa razy się zastanawiał przed wydaniem rozkazu. Po chwili namysłu podjął decyzję – Panowie, idziemy spuścić wpierdol - zakomunikował charyzmatycznie, a jedenastu towarzyszy zawinszowało okrzykami.
***
- Stójktoidzie!? - wyrecytował jednym tchem wartownik. Był to najwyraźniej Japończyk, co można było stwierdzić po skośnych oczach, niskim wzroście i uzbrojeniu – miecz nieco wykrzywiony i stępiony z jednej strony z dziwnym jelcem i długą rękojeścią.
- E... co?
- Stójktoidzie!? - powtórzył stanowczo strażnik.
- Jestem pielgrzymem! Wędrowcem, który oferuje cenne usługi dobrym ludziom. Służy radą i modlitwą. - odpowiedział zgarbiony człowiek w długiej, brązowej szacie wsparty na rzeźbionym kiju, prowadzący ze sobą obładowanego prowiantem osła. Zdezorientowany Japończyk wciąż sprawiając wrażenie stanowczego powtórzył:
- STÓJKTOIDZIE JATADŻI OSAKE NURU KAJAJA! - niemniej zdezorientowany pielgrzym odpowiedział:
- Przybyłem tojota w pokoju mitsubiszi, nie mam suzuki złych zamiarów honda. - usilnie kryjąc pod kapturem śmiech i podchodząc kilka kroków powoli, acz stanowczo. Japończyk stał chwilę bez słowa wyraźnie próbując sobie coś przypomnieć, po czym wyrecytował:
- Wrógczyswój?!
- Swój. - strażnik gestem nakazał mu zatrzymanie się, po czym pobiegł szybko w kierunku zawalonego młyna z posiekanymi przez pociski płatami od wiatraka. Zgarbiony wędrowiec podszedłszy jeszcze kawałek usłyszał pełną emocji relację opowiadaną znajomym już głosem – nasiekaną japońszczyzną i pojedynczymi zwrotami w rozumianym języku.
- Ja stójktoidzie, on tarak kakai son, ja wrógczyswój, on swój, on tadżi tadżi smyra tengu pingpong tanaka, ja biegnijwtedydoszefa, jomato neko somu oneko, hatatia tora albatros jamaha.
- Doskonale, Jen. Chłopaki! Zbiórka! Idziemy sprawdzić, kto to! - słowa wypowiedział charyzmatyczny głos zalatujący troszeczkę świeżo upieczonym przywódcą. Zgarbiony człowiek w brązowej szacie stwierdził jednak, iż właściciel głosu nadawałby się na autorytet moralny. Nie musiał długo czekać, by przekonać się, iż nie tylko głos wzbudza respekt, ale również postura. Choć jeszcze większy respekt od głosu i postury wzbudzał chyba trzymany przez Krajzegę kawałek oparcia od krzesła obity deskami (miało to prawdopodobnie służyć za tarczę) i policyjna pała nabijana kawałkami szkła. Nie czekając zbyt długo, Krajzega postanowił się wypowiedzieć, co mu z racji urzędu przypadało:
- Witaj, nieznajomy! - zaczął, starając się brzmieć, jak oglądany kiedyś na filmie wódz Indian – Jestem Krajzega, wódz tego plemienia. Czy przybyłeś w pokoju?
- Na to by wyglądało.
- Czy jesteś może wojownikiem?
- Nie, jestem pielgrzymem.
- A zajmujesz się rzemiosłem wojennym?
-Nie. Jestem mędrcem. Leczę rany, służę radą, odprawiam modły, wróżę i sprzedaję amulety.
- A czy posiadasz jakąś broń?
- Jestem absolutnie bezbronny. Moją bronią jest umysł.
- I absolutnie nigdy nie toczyłeś z nikim walki?
- Nie, nie jestem agresywny.
Na twarzy Krajzegi pojawił się uśmiech. Spojrzał jednoznacznie na kumpli, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, po czym spokojnym głosem zaczął:
- Panowie - tu zrobił wdech - WPIERDOL! - a jedenastu towarzyszy rzuciło się na stojącą naprzeciw zgarbioną postać wędrowca. Jak wielkim było ich rozczarowanie, gdy spod brązowego, pustelniczego odzienia wyłoniła się pokryta tajemniczymi znakami złowroga twarz. Wszyscy gangerzy zatrzymali się w jednej chwili i przyglądali temu, co zaczął wyczyniać nieznajomy. On dawno już zrzucił z siebie brązowy płaszcz, odkrywając przy tym oprócz twarzy nagie ciało – pokryte również w całości niemniej tajemniczymi co twarz, czarnymi symbolami. Wędrowiec odziany był jedynie w przepaskę ze skóry jakiegoś zwierzęcia. Włosy miał zaplecione w równej grubości dredloki, w jednej ręce trzymał obrzyna, w drugiej zaś dziwny przedmiot o futurystycznym kształcie, który nowojorczyk nazwałby raczej pilotem od radia.
- STÓÓÓÓÓJCIEEEE! - zaryczał głosem dowodzącym, iż w swoim życiu wypił już całkiem imponującą ilość samogonu – STÓJCIE! - stanęli, a mężczyzna szczerząc zęby zaczął gibać się i skakać niemal na czworaka jak opętany, czy wręcz pojebany. Kiedy jeden z Meksów próbował podejść, w jego kierunku wycelowany został obrzyn. Tajemniczy człowiek pokryty czarnymi symbolami uspokoiwszy swe ruchy, stanął majestatycznie naprzeciw gangerów w pozycji przypominającej nieco wypad szermierczy, tyle że ze śrutówką zamiast szpady. Mierząc wzrokiem obecnych, po chwili dodał głosem brzmiącym, jak śmiech hieny albo nieletniego masochisty, który dorwał paczkę nowych żyletek:
-Jak śmiecie podnosić rękę na Czarnego Dęba, Zaklinacza Maszyn, Tego, Który Włada Molochem!? - stali, jak wryci, kiedy mówiąc te słowa przesycone patosem brzmiącym trochę, jak ten, którego uczą czarnych w Nowym Orleanie w Akademii Aktorskiej im. Jacka Danielsa – Oto ja! Zaklinacz Maszyn, przychodzę do was z pokojem w rękach i na ustach, a wy na mnie rzucacie się z bronią!? Spotka was kara! Mój sługus – najnowszy rodzaj maszyny, który udało mi się opanować, zniszczy was, a ja zatańczę na waszych grobach! HAHAHAHAHAHAHA (hebefreniczny śmiech). - to oznajmiwszy, wciąż gibiąc się, jak genetyczna krzyżówka kota, małpy i mieszkańca Bronksu odłożył broń, podniósł leżącą na ziemi rzeźbioną laskę i wydał z siebie szereg nieartykułowalnych dźwięków. W połączeniu z przesyconymi okultyzmem ruchami laską i czymś na kształt tańca wokół stojącego w bezruchu osła objuczonego tobołami wykrzykiwane w niebogłosy dziwne słowa, jak „sedes”, „marakuja”, „badmiton” i „rynna” tworzyły dziwnie nieprzyjemny dla Meksów klimat. Tylko jeden z trzynastu rozumnych bohaterów stał tutaj bez lęku. Przypadało mu to z racji wieku, doświadczenia i rasy. Osioł służył szamanowi już dość długo i przyzwyczaił się do tego rodzaju praktyk.
- KILOGRAM BANANÓW NA RZEKĘ RWĄCĄ I GÓRY SKALISTE W CUKRZE PUDRZE, BUTELKA WIATRU I STRZAŁ Z PORCELANY. JA WAM Z JĄRZĘBIN LWA USTRUGAM BOLKI! - z zapałem recytował dalej wędrowiec cały czas dzierżąc w ręku dziwaczny futurystyczny przedmiot i drewnianą laskę. Wystraszony, a przede wszystkim zdezorientowany Krajzega posunął się do ostateczności: uniósł tarczę do postawy bojowej, podniósł w górę oręż i z typowym dla siebie okrzykiem „NAJEBAĆ PEDAŁÓW I ŻYDÓW!”, skoczył ku biegającej wokół osła postaci. W jednej chwili za nim ruszyła reszta kompanów wznosząc nie mniej bezcenne dla historii i ambitne z literackiego punktu widzenia wrzaski, jak „NAJEBAĆ PRAWICZKÓW!”, „NAJEBAĆ PATRIOTÓW!”, czy choćby samozachowawczy okrzyk Baltazara, ostatniego prawdziwego czarnego w Hegemonii, który brzmiał: „CZARNYCH NAJEBAĆ NA KOŃCU!”. Tańcząca postać wydała z siebie kolejny okrzyk nastolatki tracącej dziewictwo ze sporym zwierzęciem pokroju nosorożca, po czym wznosząc w kierunku osła trzymane w ręce przedmioty zaczęła nimi wymachiwać. Rozległy się głośne trzaski, jakieś gwizdy, świsty i inne takie. Wojownicy po raz kolejny zatrzymali się ze strachem w spojrzeniach. Tylko osioł miał tam tętno w normie. Podniósł stanowczo głowę w górę, choć mógłby sobie spokojnie żuć dalej trawę. Trudno jest jednak jeść w spokoju, kiedy gdzieś w plecaku zaczyna ci grać nagle radio, a do tego ten DJ z kosmicznej stacji znowu mówi coś o religii: „Nie jestem antysemitą. Arabów nawet lubię.”, a chwilę potem: „Orbitalową audycję z cyklu Zbrojownia prowadził oczywiście Najbielszy Z Białych Ludzi...” W tym momencie pomazany na czarno mężczyzna wrzasnął:
- MILCZ OSŁOBOCIE! ZAKLĘTA MASZYNO! - audycja zaś urwała się, a osioł powrócił do żucia trawy. Krajzega, następca Żyletki, jedyny autorytet moralny w tych stronach miał minę pełną zwątpienia. Upuściwszy uzbrojenie, padł na kolana i zaczął błagać żałośnie o przebaczenie dla siebie i swoich ludzi. Ci zaś poszli oczywiście w jego ślady...
***
Dwunastu mężczyzn siedzących przy jednym ogniu i jedzących jednego psa wyglądało prawie jak jedna rodzina. Była to szczególna rodzina, w której nie było matki, córki, ciotki, ani babki. W rodzinie tej nie było też ojca, czy najstarszego syna. Był tylko tajemniczy przybysz ze Wschodu, Zaklinacz Maszyn. Siedząc w pozycji typowej dla tajemniczych zabójców z Detroit „Kwiat Lotosów”, snuł dziwną opowieść o dawnych królach, wojnach i bogach, a jego słowa brzmiały stanowczo, niczym uderzenie pięści i donośnie, jak brzęk mis cynowych. Nie przerywając opowieści o królu Arturze, pierwszym geju-demagogu w historii, nabijał fajkę dziwnymi roślinami, których Meksykanie do tej pory nie widzieli i nie palili.
- Od tej pory, jeśli pewne kręgi szlacheckie z terenów Miami chcą okazać komuś szacunek, nazywają go „pedałem”, co w tłumaczeniu na nasze oznacza „ten, który pieprzy chłopców”. - spłętowawszy po mistrzowsku opowieść, przyjął solidnego sztacha, po czym podał fajkę kolejnym siedzącym w kręgu towarzyszom. Kiedy fajka wróciła do niego po raz trzeci, powstał, otrzepał nie wiadomo z czego pocięte dzwony, wzniósł ręce w górę i zaczął scenicznym szeptem:
- Oto ja, Pasterz Jaźni, wypędzam mą trzodę z Muzeum Podświadomych Ego. Oto my słudzy Pasterza, bierzemy na siebie wiadra rozumu i niesiemy je do studni, z której wytryskuje podświadomość... - a oni zatraciwszy spojrzenia wydawali się słuchać go pilniej, niż sędziwy spowiednik słucha młodej kobiety, której miesiąc temu udzielał ślubu. Szepcząc jeszcze przez chwilę przedziwne słowa, tajemniczy pielgrzym ze Wschodu zdawał się mówić coraz ciszej i ciszej. W pewnym momencie tylko poruszał ustami, na które oni patrzyli nie mrugnąwszy ani razu od dobrych pięciu minut. Co bardziej chamskim z nich z ust poleciała strużka śliny. Widząc to, udekorowany czarnymi symbolami na powierzchni całego ciała człowiek, ponownie zaczął mówić swym donośnym głosem z nowoorleańskimi cechami retorycznymi:
- Jesteście w dniu swoich szóstych urodzin. Od tej pory jesteście pełnoletnimi Hegemonistami – ojciec daje wam broń i mówi, że od dzisiaj macie zabijać, by przeżyć i nie wolno wam już płakać, a matka jest starą dziwką. - Meksykanie mimo swego kamiennego bezruchu zdawali się zgodnie kiwać głowami – Podchodzi do was starszy wioski i mówi wam o starej przepowiedni. Przed laty żyliście na ziemiach, które zwą się Feniks. Zostały wam one odebrane, przez szalonych, białych najeźdźców z Północy. Przepowiednia głosi, iż w lat wiele później, kiedy władzę sprawować będzie mąż z rodu Krajzegów, wyruszycie w trzynastu i odbijecie dawno stracone ziemie rodzinne. Pamiętać jednak musicie o jednym. Trzynasty wojownik Żydem być musi. Teraz wracacie do czasów współczesnych. Siedzicie przy ogniu z Wieszczem Fidelem Zielem, który powie wam, gdzie mieszka ostatni Żyd w Południowej Hegemonii. Kiedy usłyszycie głos grzechotki, przebudzicie się i nie będziecie narzekać, że boli was głowa. - tak, szamani to piekielnie bezczelni ludzie. Tajemniczy pielgrzym z ciałem pokrytym znakami schował swoją fajkę do juków, wyjął z nich zaś grzechotkę i w mało finezyjny sposób machnął nią ze trzy razy w te i we w te, jakby to była packa na muchy.
- Cholera, moja głowa... - rozległo się nagle
- Kurwa... Znowu dałem za dużo niebieskich... - mruknął do siebie zielarz, po czym usiadł na dawnym miejscu i czekał na pytanie o ostatniego Żyda w Południowej Hegemonii...
***
- No i co zrobiłeś, sukinsynu?!
- Ej... właśnie uświadomiłem sobie, że moja matka to dziwka.
- Cholera... Ja też tak sądzę!
- Wszystkie matki to dziwki. - podsumował Krajzega, następca Żyletki, który uchodził wśród swoich za autorytet moralny.
***
- Niech gwiazdy spadną na Nowy Jork, jeśli to nie James Rooster!
- Fernando?!
- James! Kopę lat!
- Fernando!
- Tyleśmy się nie widzieli! Co u ciebie, bracie!?
- TY PIEPRZONY ZŁODZIEJU!
- Nie słyszę, co mówisz, ale strasznie się cieszę, że cię widzę, James!
- WYDYMAŁEŚ MNIE NA TYSIĄC GAMBLI, ZAKŁAMANY BUCU!
- Mów do mnie głośniej, bo kiedy byłem na froncie, granat wybuchł mi nad głową i nic nie słyszę. A w ogóle, to mam dla ciebie ten obiecany tysiąc!
- ...
- !
- ?
- .
- Wejdźmy do środka, to może coś zjesz i powiesz, jak było na froncie. - odpowiedział donośnie mężczyzna tak, że lekko głuchy człowiek stojący kawałek dalej usłyszałby go. Co bystrzejsze oczy uchwyciłyby wyraz bólu na twarzy pokrytej czarnymi znakami.
- Jednak głuchota to nie był najlepszy pomysł... Teraz będzie mi się wydzierał przez pół dnia... - powiedział pod nosem przybysz.
Karczma Jamesa to typowa speluna. Na dziesięć potraw w jadłospisie sześciu nie dostaniesz, a cztery wyglądają tak samo. Rooster ma jednak trochę kur, co dziwnym by się wydawało w przypadku takiego człowieka, jak on, ale jajecznicę zrobi ci po byku. Taką właśnie dostał przybyły dłużnik.
- I mówisz, że przyjdą najdalej za dwa dni?
- Tak. Ale to jeszcze nie wszystko. Mamy ustalony kod. Musisz powiedzieć, że nazywasz się Ruben i że jesteś „trzynastym”.
- Ale po co to?
- No... to coś jak hasło. Przychodzi do miasta dwunastu chłopa po byku, aby osłaniać kogoś w drodze po skarb. Gwarantuję ci, że zgłosi się w twoim imieniu więcej niż połowa mieszkańców. Jednak żaden z nich nie powie, że nazywa się Ruben i że jest „trzynastym”.
- Rozumiem.
- Czyli sprawa załatwiona!
- Ale...
- Ale?
- Ale. To mi trochę podejrzanie wygląda... Gdyby przyszli dzisiaj, gdy ty jeszcze tu będziesz, to co innego.
- Ja nie mogę tu być tak długo. Muszę jechać do Fortu Knocks, by przygotować złoto. W ramach gwarancji zostawię ci moją laskę. Gdyby ktoś się pytał, to powiedz, że to „rozkazujący kij Zaklinacza Maszyn”, z którym byłeś na froncie, a na północy dostaniesz od ludzi więcej, niż Rusek w Niemczech, cokolwiek znaczy to francuskie przysłowie...
- Niech i tak będzie. Ale jeśli i tym razem mnie wykiwasz, znajdę cię i dokonamy ostatecznego rozliczenia...
- Gwarantuję ci, że po zakończeniu czekającej cię podróży nie będzie ci się chciało już nigdzie ruszać.
- Oby.
***
Krajzega na dobre wkręcił się w dowodzenie. Podobało mu się to, iż każde jego słowo wydawało się przynajmniej dwa i pół raza mądrzejsze, niż było. Mógł też przy tym wszystkim używać takich form, jak „poprowadzić oskrzydlenie”, „lewa flanka”, „niezauważalny zwiadowca”, „czołowa czujka”, „błyskawiczny kontratak” i „przebiegłe okrążenie”. Jednocześnie czuł, iż powinien ograniczyć wulgaryzmy, toteż popadł w wewnętrzne rozdarcie, gdyż jego dotychczasowa natura autorytetu moralnego nie mogła obyć się bez „spuścić wpierdol”, „zajebać w papę”, „skopać zasrany tyłek”, czy „rozpieprzyć w pył”. Poszedł na kompromis:
- Niezauważalny zwiadowca musi zajebać w papę od lewej flanki. Jen poprowadzi oskrzydlenie i spuści wpierdol ich dowódcy. Baltazar jako czołowa czujka musi pilnować, aby nie skopali mojego zasranego tyłka. Jeśli przeprowadzą błyskawiczny kontratak, to mogą rozpieprzyć nas w pył. Musimy wcześniej zrobić przebiegłe okrążenie. - plan nie był idealny, ale przecież stanowili Trzynastu! Od najmłodszych lat nie wątpili, że im się powiedzie. A przynajmniej tak im się wydawało...
Dziewięciu Meksykan dzierżący sztachety, gazrury, rury pleksi, pały policyjne, kradzione z ruin muzeum miecze oraz noże. Jen, uzbrojony w wyśmiewany przez wszystkich miecz ganger para-japońskiego pochodzenia, Baltazar, prawdopodobnie ostatni prawdziwy czarny na Południu, trzymający odważnie w ręku młot gumowy do wyrównywania powierzchni pokrytych kostką brukową, wódz ich wszystkich Krajzega, uważany powszechnie za autorytet moralny, oraz zupełnie nie pasujący do reszty karczmarz, który pojęcia nie miał o rzemiośle wojennym, nie odbył przeszkolenia praktycznego, nie przywiązywał uwagi do lekcji teoretycznych prowadzonych przez towarzyszy oraz odmówił uzbrojenia się chociaż w nóż do steków, wkroczyli na przedmieścia Phoenix.
- Feniksja! Kraina Ojców! - Krajzega napawał się zapachem potu gladiatorów, rozkładających się ciał sparing-partnerów, rozlanej Tequili, moczu i hot dogów z prawdziwego psa. –Jeszcze dziś pić będziemy za wielkość dawnych dni. Towarzysze! Bracia moi przez miecz! Wolę walczyć ramię w ramię z wami, niźli z wielotysięczną armią! Niech wszyscy pamiętają, jak bardzo jesteśmy przerażający! Jesteśmy lwami! Wiecie, co tam jest i na nas czeka?! Ziemie ojców i nieśmiertelność! Są wasze! Weźcie je! Wystarczy minąć ten tłum przed nami! NAPRZÓD! - Krajzega zdjął okulary i zamknął książkę. W blasku słów swojego przywódcy, które były, niczym trzask płonącego, suchego, pustynnego krzaka – jednocześnie kojące i napełniające ducha siłą – wznosząc w górę swą broń i krzycząc typowe sobie okrzyki, ruszyli naprzód, gdzie przeciw im trzynastu stanęły cztery setki...
***
Krajzega, który uważany przez wszystkich był za autorytet moralny i tym razem dokonał stosownych czynności pogrzebowych. Powiedział kilka wzniosłych słów, oddając tym samym cześć zmarłemu towarzyszowi. Jego ciało zostało złożone w piaskach pustyni wraz z orężem, bo tak grzebano wojowników. Nie miał rodziny i nikt nie zapłakał po nim, toteż czarne, bezgwiezdne niebo zaczęło płakać nad swoim synem. Tak oto odszedł Baltazar, prawdopodobnie ostatni prawdziwy czarny w Południowej Hegemonii...
***
Krajzega siedział przy ognisku i trzymał przy głowie zimny kawałek stali. Patrzył w ogień spojrzeniem „Nie wierzę”, z miną „Wszystko miało być lepsze, jak kiedyś”. Podniósł wzrok, gdy przyszedł jeden z jego ludzi.
- Szefie! Jest coś, o czym musisz wiedzieć... - Krajzega rzucił mu pytające spojrzenie. – Ten karczmarz, Ruben...
- Tak?
- On nie jest Żydem!
- CO?!
- Widzieliśmy go dzisiaj, jak poszedł do wygódki! Nie był obrzezany! Nie może być w takim razie prawdziwym Żydem! Nie spełniliśmy warunków przepowiedni! Biada nam!
- Jesteśmy straceni! Musimy natychmiast podjąć zdecydowane kroki i przedsięwziąć odpowiednie środki ostrożności! Kości zostaną porozrzucane... – Krajzega z dnia na dzień stawał się coraz lepszym mówcą. Pilne studiowanie komiksów o Asterixie i Obelixie podrzucało mu również rozmaite złote myśli, które za wszelką cenę starał się wykorzystać w rozmowach ze swoimi ludźmi.
- W takim razie, jakie są rozkazy? - wódz zamyślił się, po czym z całą swoją majestatyczną niezłomnością na twarzy oznajmił władczym głosem:
- Obrzezać go.
***
- FERNANDO!!! ZNAJDĘ CIĘ! ZNAJDĘ CIĘ I RÓWNIEŻ WYKASTRUJĘ, TAK, JAK CI DEBILE WYKASTROWALI MNIE! PRZYSIĘGAM NA BOGA!!!!
***
Zapadał już zmrok. Nad Teksasem słońce czekało z zajściem na ostatnich spóźnionych wielkich rewolwerowców, by ci wiedzieli, gdzie mają iść, w Detroit rozpoczął się Nocny Wyścig O Stringi Miss Marca, w Vegas piętnastu ludzi straciło właśnie majątek, w Miami kończono maskować ślady kolejnego ludobójstwa, zaś gdzieś na terenach Nowego Meksyku jałową ścieżynką wędrowała tajemnicza postać ubrana w długą, brązową szatę. Prowadziła ze sobą osła objuczonego najróżniejszymi przedmiotami. Gdzieś wśród tobołów odzywał się tubalny głos spikera kończącego audycję:
- Wojna podobała mi się, dopóki siedziałem sobie w Sudanie i jedyne co mi zagrażało to tubylcy uzbrojeni co najwyżej w zaostrzone mango. Potem przyszedł szkop z karabinem i wszystko się spieprzyło...
Zobacz też:
» Część II: Prorok
» Część III: Wieszcz
Paprotek. |
komentarz[24] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Pielgrzym [I]" |
|
|
|
|
|
|
Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!
|
|
Sonda |
Top 10 |
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
ShoutBox |
|
|