>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
|
|
|
Dzień, jak co dzień
Z pamiętnika żołnierza Jamesa Walkiriana
To był typowy dzień, jak co dzień. Kapitan Vimes biegał po swoim namiocie wrzeszcząc w niebogłosy na swoich podwładnych. Jako, że byłem jednym z nich, codziennie musiałem wysłuchiwać jego zrzędzenia. Ale nikt nie narzekał. Wszyscy doskonale wiedzieli, że jeśli ktoś może poprowadzić nas do walki z maszynami Molocha, to jest to właśnie Vimes. Byliśmy właśnie w przededniu bitwy, gdyż naszym zwiadowcom, najlepszym w okolicy, udało się podejść wroga i zameldować o swoich obserwacjach. Kiedy usłyszeliśmy co na nas idzie, większość zbladła, ale nikt nie miał zamiaru uciekać. Naszym zadaniem było obronić niewielką mieścinę Marinette, położoną nad jeziorem Michigan. Na pierwszy rzut oka nie było w niej nic niezwykłego, lecz zarówno Moloch, jak i my, wiedzieliśmy, co znajduje się w piwnicach naszych domów. Ja akurat trafiłem tu z własnej woli. Od dziecka marzyłem żeby walczyć z tymi cholernymi maszynami. Nie wiem czemu, widać jak byłem mały, musiałem zlecieć z kołyski na głowę. Tak, czy siak, ostatecznie jak jeden z niewielu ochotników, zgłosiłem się do oddziału kapitana Vimesa, weterana walk z Molochem, który został tu przysłany razem ze swoimi ludźmi, by zniszczyć jak najwięcej maszyn. W to, że mamy jakieś szanse, oczywiście nikt nie wierzył, a mimo to wszyscy byli dziwnie podekscytowani. Każdy z osobna wiedział, że najprawdopodobniej za kilka dni zakończy swoje życie. Byliśmy jednak zdecydowani, że tanio skóry nie sprzedamy i przynajmniej zginiemy chwalebną śmiercią. Opowiadam wam to wszystko, ponieważ akurat tego dnia, nie miałem ochoty słuchać, co nasz dowódca ma do powiedzenia. Zwykłe zmęczenie materiału, jak sądzę, ponieważ znałem już jego gadkę na pamięć. I właśnie w tym momencie, do środka namiotu wpadł zdyszany żołnierz.
-Chyba się zaczyna! – rzucił sapiąc głośno i nie bawiąc się w zbędne formalności – Nasi ludzie donoszą, że maszyny Molocha są oddalone o jakieś pięć kilometrów.
-Koniec tego pierdolenia! – krzyknął Vimes, nagle dziwnie spokojny – Czas przygotować się, by skopać dupy Molochowi. Pamiętajcie, żeby założyć maski na twarz. Możemy się spodziewać różnych gówien w powietrzu, nim dojrzymy przeciwnika. Do dzieła!
Okazało się, że jednak nie był to do końca zwyczajny dzień. Nie codziennie przecież staje się oko w oko z maszynami Molocha… Wszyscy przebywający w namiocie, wybiegli natychmiast na zewnątrz, by wydać rozkazy swoim oddziałom. Gdy dotarłem do moich ludzi, ci już krzątali się i przygotowywali do nadchodzącej walki.
-Boże, błogosław Amerykę – powiedziałem i sam zacząłem szukać swoich rzeczy.
Ten dzień zakończył się jednak spokojnie, tak samo jak następny i kolejny. Widać Moloch postanowił nas wykończyć, zanim zrobią to jego maszyny. Myślał zapewne, że jeśli nie prześpimy kilku nocy z rzędu i będziemy w ciągłej gotowości, ze świadomością, że już zaraz, już za chwilę zaatakuje, to pójdzie mu o wiele łatwiej. I tu się właśnie przeliczył. Większość naszych chłopaków była zaprawionymi w bojach żołnierzami, którzy przyzwyczajeni byli do bezsenności i do ciągłego napięcia, związanego z możliwością nagłego ataku. Ci, którzy nie byli jeszcze przyzwyczajeni do takiego życia, szybko się uczyli od starszych. To były piękne dni. Wystarczyło popatrzeć na ciągle krzątających się ludzi, dodających sobie wzajemnie odwagi, którzy byli przygotowani na najgorsze, a jednak z twardym postanowieniem, że nim zginą, skopią kilka mechanicznych dup. W takich właśnie chwilach najbardziej żałuję, że ludzkość nie potrafi już się zjednoczyć. Może gdybyśmy wszyscy razem walczyli pod jednym sztandarem, to by przyniosło jakiś efekt? Ale to tylko czcze dywagacje, wybaczcie staremu weteranowi. Tak, czy siak, każdy kto miał choć chwilę, by ogarnąć spojrzeniem nasz obóz, wracał do swych zajęć niezwykle pokrzepiony. W końcu, po długim czasie oczekiwania Moloch obwieścił, że się zbliża. Powietrze było pełne wszelkiego rodzaju gówien. Na szczęście wszyscy mieliśmy maski, które przynajmniej w jakimś stopniu ochraniały nas przed gazami i truciznami. Po kilku godzinach, była już noc, jeden z naszych zwiadowców wrzasnął:
-Zbliżają się!! Wszystko jedzie z północy…
Ponieważ z żadnej innej strony nie zapowiadało się na atak, większość naszych oddziałów ruszyła ku zbliżającym się maszynom, pozostawiając na południu miasteczka jedynie niewielkie grupy ludzi. Gdy wszyscy byliśmy już na pozycjach, dało się w końcu zobaczyć, to z czym mieliśmy się zmierzyć. Oczywiście z powodu ciemności widziało się tylko zarysy sylwetek, ale i tak wiedzieliśmy, że jest ich od cholery. A chwilę później noc została rozświetlona ogniem obu stron. Niesamowite przeżycie, w jednej chwili spokojnie i cicho, z oddali słychać tylko odgłosy maszyn, a w następnej napieprzasz ze swej spluwy ile wlezie, a obok ciebie zaczynają ginąć ludzie. Nagle zrobiło sięjeszcze jaśniej. Spojrzałem na swych towarzyszy broni, potem przed siebie. Zobaczyłem sporo mobsprzętu, jadącego prosto na nas. Chwilę zastanawiałem się czemu jest ich tak mało, ale potem natychmiast wróciłem do rzeczywistości i wrzeszcząc w niebogłosy zacząłem walić we wszystko co się ruszało. Po godzinie walki było nas już dwa razy mniej. Trzeba przyznać, że Moloch dobrze zaplanował atak. Wiedział gdzie są nasze najsłabsze punkty obrony i tam wymierzył główne ataki. Właściwie było już po nas.
-Strzelać, kurwa!! – wrzeszczał kapitan Vimes – Strzelać, nie wycofywać się, do kurwy nędzy!
Ludzie zagrzewani tymi okrzykami bojowymi, wzięli się w garść i z jeszcze większym animuszem rzucili się do walki. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść… W czasie gdy wszyscy strzelali, dookoła latały granaty, co i rusz coś wybuchało, wszędzie było pełno kurzu, pyłu i dymu i z każdej strony słychać było eksplozje maszyn, albo jęki konających ludzi, z południa pędem nadbiegł jeden z pozostawionych na straży ludzi.
-To już koniec! – krzyknął i upadł martwy.
Do dziś nie wiem w jaki sposób udało mu się przebiec taki odcinek z kulą w klacie. No, ale to i tak nieważne było, ponieważ jego ostrzeżenie na nic się nam zdało. Po chwili już wiedzieliśmy dlaczego z północy przyszło tak mało maszyn. Teraz kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że nie było trudno przewidzieć sprawdzoną taktykę pozorowanego ataku. Pozorowanego… Pieprzę taką udawaną walkę. Tak, czy siak, sądzę że nasze zaćmienie wynikało jednak z nieprzespanych nocy i bycia w ciągłej gotowości. Kiedy tylko usłyszeliśmy, że idą północy, rzuciliśmy się szaleńczo, nie zastanawiając się co robimy. Wracając jednak do tamtych wydarzeń. Pięć minut, pieprzone pięć minut zajęło maszynom rozwalenie naszych umocnień. Ja, jako jeden z ostatnich obrońców tego cholernego miasta, rzuciłem się do jeziora. Było ciężko, było chyba nawet gorzej niż w czasie walki. Zatruta woda, wszędzie pływające jakieś gówna, w tym także części moich martwych towarzyszy. Jakby tego było mało, część maszyn ostrzeliwała mnie, na szczęście z marnym skutkiem. Tak udało mi się wydostać z miasteczka Marinette, przeklętej miejscowości, miejsca naszej wielkiej klęski. Zginęło tam prawie dwustu ludzi. To byli świetni żołnierze i wspaniałe osoby. A jednak wszyscy zginęli. W sumie każdego dnia dzieje się coś takiego, codziennie ktoś oddaje życie w walce z Molochem. Był to więc kolejny typowy dzień jak co dzień. Ale ja tego nigdy nie zapomnę. Nigdy.
W żołnierza Jamesa Walkiriana wcielił się
Boromir. |
komentarz[22] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Dzień, jak co dzień" |
|
|
|
|
|
|
Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!
|
|
Sonda |
Top 10 |
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
ShoutBox |
|
|