>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
|
|
|
Schron nr 8
Mężczyzna siedział na kupie gruzu pośrodku pustkowia. Słońce paliło wszystko na swej drodze, niszcząc resztki krzewów rosnących obok starego przedwojennego schronu. Na pozostałościach ścian widać było jeszcze fragmenty pisma ludzi, którzy przed wojną wysyłali w przestrzeń kosmiczną statki i tworzyli myślące maszyny. Mężczyzna był osłonięty od słońca przez resztki kopuły, która pochylając się złowrogo nad nim dawała tak potrzebny w tej chwili cień. Mimo tej osłony, po jego łysej czaszce spływał perlisty pot. Ruiny dawały namiastkę bezpieczeństwa, od dwóch dni nikt i nic nie zakłóciły go w miejscu postoju wędrowca. Lekki wiatr smagał jego ogorzałą od słońca twarz. Mógł więc odłożyć na bok Rugera. Trzymając w dłoniach suchy kawałek gałęzi zaczął powoli strugać dobrze wyćwiczonymi ruchami. Służył mu do tego nóż, który wyjął z podniszczonych wojskowych butów.
Mięśnie na twarzy miał nieruchome podczas pracy, a blizny na szyi i lewym policzku wyglądały jak błędy rzeźbiarza, którego dłuto uderzyło o kilka razy za mocno. Twarz tego człowieka zdradzała zmęczenie życiem. Usta miał wyschnięte i popękane. Spojrzał leniwie do góry. Na niebie nie było żadnej chmurki. Energiczne splunięcie na sąsiedni kamień spowodowało krótkotrwałe syczenie, po czym drogocenna woda wyparowała pod wpływem morderczego słońca. Kilka chwil później odrzucił maltretowaną gałąź i zaklnął cicho, ukrywając twarz w dłoniach. Wspominał czasy kiedy jeszcze był w mieście. W ukochanym Vegas.
Jego głowę zapełniły żywe obrazy pieczonego ptactwa. Hektolitry pitnej wody, które wylewał na głowę swoich kompanów dla żartu. Ile by teraz oddał za bukłak mętnej i ciepłej wody. Wędrował do jednej z osad gdzie czekało na niego dobrze płatne zlecenie. Jednak jak zawsze coś mu nie wyszło. Gdy samochód wyczerpał benzynę trzy dni drogi stąd, a zapasy też się skończyły, dotarł do tych resztek zabudowań. Siedział w ruinach samotnie od dwóch dni, bez pożywienia ani wody i z czterema nabojami w broni. Powoli odsunął zlane potem ręce od twarzy i dotknął brzucha. Poczuł krótki skurcz w środku, który spowodował torsje zmuszające go do oddania na świat resztek zawartości żołądka. Po kilku cholernie długich i bolesnych chwilach otarł usta i spróbował wstać. Wyprostowany, zacisnął pięści i skierował wzrok badawczo na wpół zawalone wejście do schronu. Jeszcze raz poczuł skurcz w brzuchu, schylił się więc i podniósł Rugera, który leżąc w cieniu przyjemnie się ochłodził. Odruchowo sprawdził magazynek, po czym przełożył broń do prawej ręki, w lewej swoje miejsce znalazł duży wojskowy nóż, ten sam który przed chwilą służył do strugania gałęzi. Tym razem to nie będą gałęzie czy jaszczurki - pomyślał.
Założył też z powrotem skórzaną kurtkę. Na opalonych i ciemnych od słońca ramionach i plecach nie zrobiło to większej różnicy. Dobrze wiedział, że tam gdzie idzie nie starczy jego szpanerski podniszczony podkoszulek z napisem Hard Rock Cafe.
Poprzedniej nocy, gdy obrócony na lewy bok próbował przysnąć, coś mu w tym przeszkodziło. Najpierw usłyszał ciche i odległe drapanie w metalową powierzchnię, leżał jednak dalej niezrażony tym odgłosem i ścisnął tylko mocniej swoją prowizoryczną poduszkę (czyli kurtkę). Jednak drapanie stało się coraz bardziej irytujące, otworzył więc leniwie jedno oko szukając jego źródła. Zobaczywszy źródło tego dźwięku czym prędzej się obudził i nie zmieniając pozycji powoli wyjął spod czarnej skóry swojego gnata. W głowie kołatały mu się wszystkie znane przekleństwa, które wywołałyby rumieniec nawet na najstarszych ladacznicach w Miami.
- No to mam przesrane i to porządnie - powiedział cicho sam do siebie, wpatrując się uważnie w wejście do schronu.
Powodem wypowiedzenia tych głębokich i jakże pasujących do sytuacji słów były oczy. Duże i wyłupiaste. Ich wodnista czerwień powodowała mimowolne ciarki na jego plecach. Coś patrzyło na niego stojąc za zniszczonymi do połowy drzwiami schronu. Zardzewiała połówka metalowych grubych na kilka centymetrów drzwi była nieustannie drapana przez to, co stało za nimi. Musiało być duże. Większe niż dorosły mężczyzna. Nie mieściło się w szczelinie zniszczonych drzwi, które próbowało teraz usunąć ze swojej drogi. Powoli i systematycznie stworzenie odrywało pazurami małe kawałki zardzewiałych drzwi i wciąż wpatrywało się w leżącego na kamieniu mężczyznę, który najwyraźniej był sparaliżowany strachem. Nagłe i leniwe głośne mlaśnięcie z głębi korytarza spowodowało, że drapanie ustało, a oczy stwora przestały wpatrywać się w Johny’ego i znikły. John Nixon nie spał tej nocy. Nie chciał zasnąć. Jednak coś ciągnęło mężczyznę do schronu. Był głodny, cholernie głodny. Jak mówią w Salt Lake City: Zjadłby Molocha z kopytami.
Teraz rano, już uzbrojony i gotowy na wszystko otarł pot z czoła, zeskoczył z kamienia na piaszczyste podłoże i powolnym krokiem zbliżał się do drzwi schronu. Miały ponad dwa metry, a ich górna część zniszczona przez czas, rdzę i pewne wielkie pazury ziała czarną pustką. Nixon miał ponad metr osiemdziesiąt i chociaż miał lekką nadwagę bez problemu wcisnął się w szczelinę drzwi i zeskoczył na drugą stronę.
Był w środku schronu. Zrobił kilka kroków przed siebie i wtedy zdał sobie sprawę jak wielkim głodnym idiotą był w tej chwili. Nie miał żadnego źródła światła oprócz zapalniczki w kieszeni.
Przeklinając swoje szczęście zaczął obszukiwać podłogę, słabe światło zza drzwi oddalonych o kilka ładnych metrów za jego plecami nie dawało dużych szans na znalezienie czegoś, więc powoli sunął rękoma po chropowatej powierzchni płyty podłogowej. Powietrze w schronie było chłodne i lekko stęchłe. Znalazł po chwili kilkanaście łusek po nabojach dużego kalibru i coś, co mogło być kiedyś kością udową jakiegoś zwierzęcia... lub człowieka.
W końcu natrafił na kilka pochodni uwiązanych sznurem, które leżały pod dużą górą kości przy ścianie korytarza. Miał więc już światło. Zapalił jedną z nich, po czym zdał sobie sprawę ze swojej beznadziejnej sytuacji.
Korytarz rozwidlał się na trzy odnogi. Gdy tylko poruszył się do przodu usłyszał chrzęst pod butami. Oświecił podłogę szybkim ruchem. Płomienie pochodni upiornym światłem odkryły to co leżało na metalowej podłodze. Ludzkie kości, które leżały wszędzie. Niektóre zżółkły od starości, inne miały najwyżej miesiąc lub dwa. A więc nie tylko on próbował odkryć to, co było w starym przedwojennym schronie. Gdyby John Nixon potrafił czytać, jego oczy zarejestrowałyby zniszczony i odrapany przez czas napis, który był na portalu przed rozwidleniem.
SCHRON NR 8.
Pojemność: 30 osób.
Rok budowy: 2009.
Był to jeden ze schronów chroniący przed skutkami wojny atomowej. John wiedział o niej tylko tyle co opowiedzieli mu znajomi łowcy maszyn z Posterunku. Kiedyś było inaczej, Ameryka była potężnym i bogatym krajem. Potem nadszedł czas wojny i większość kraju została zniszczona. Podobno wszystkiemu winny był Moloch i jego myślące zastępy maszyn. Nixon niezbyt w to wierzył, jak ludzie mogliby dopuścić do upadku świata w taki sposób? Tylko ostatni głupek powierzył by atomowe rakiety Molochowi. Johny miał swoją własną teorię na temat wojny. Jego zdaniem wszystkiemu winne były mutanty. Nigdy nie wierzył słowom ludzi z Posterunku, którzy zarzekali się iż przed wojna nie było mutantów. Teraz są wszędzie. Jest ich zdecydowanie za dużo.
- Mutki były przecież zawsze na tej ziemi, pamiętała je moja matka i matka mojej matki. - Posterunek musiał coś ukrywać przede mną. Tak, to wszystko przez mutki, a ludzie z posterunku mają za dużo broni, za dużo dobrej broni jak na te czasy - pomyślał. Wielu ludzi twierdzi, że Posterunek pertraktuje z Molochem. Te hipotezy nie były na głowę Johna, jemu starczyła dobra whisky i kobieta. Jeśli uda mu się wyjść z tego szaleństwa w jednym kawałku, obiecał sobie największą butelkę whisky i jakąś młodą blondynkę ze zdrowymi zębami. Takie kosztują prawie 10 litrów dobrego paliwa.
Dla Johny’ego który trudnił się od dziecka złodziejstwem, to jedno dobrze wykonane zlecenie. Dla tych co płacą, ludzie z Apallachów zawsze sprowadzają towar wart swej ceny.
Rozmarzony o cielesnych uciechach splunął energicznie, wygiął szyję w obie strony, poruszając tym samym lekko zastałe kości.
Odbezpieczył Rugera i wybierając na chybił trafił środkowy korytarz wszedł w ciemność, oświetlaną tylko słabym światłem dogasającej pochodni. Powietrze niemal momentalnie się zmieniło. W korytarzu poczuł przykry zapach rozkładu i gnicia. Co dziwne na podłodze nie było już żadnych kości, a w oddali zobaczył mrugające czerwone światło. Było cicho i spokojnie, powietrze nie poruszało się i John musiał przyznać, że poczuł się nieswojo. To nie był zwykły zniszczony i splądrowany wcześniej schron do jakich często wchodził. Ten wyglądał na cmentarz wielu ludzi. Zmienił więc szybko dogasającą pochodnię, zaznaczył nożem drogę powrotu i ruszył w stronę pulsującego źródła czerwonego światła. Po około stu szybkich krokach doszedł do końca korytarza i migającej ponuro lampki kontrolnej, która wbudowana w płytę schronu oświetlała pomieszczenie.
Stojąc z pochodnią rozejrzał się uważnie dookoła. Znajdywał się obecnie w pomieszczeniu o wymiarach osiem na osiem metrów. Strop był na wysokości około dwóch i pół metra. W lewym rogu sali leżały szczątki zniszczonego przez czas drewnianego biurka, a po prawej stronie dostrzegł szafę pancerną zamkniętą na zamek. John Nixon podbiegłby do niej natychmiast, lecz spojrzenie jego niebieskich kocich oczu przykuły drzwi, a właściwie okrągły właz, za którym, jak się domyślał, kiedyś schronili się ludzie uciekając przed skażeniem. Właz był w bardzo dobrym stanie, miał też grubą szybkę, przez którą można było zajrzeć do środka. Z zewnątrz powietrze filtrowały trzy duże, szybko obracające się wentylatory. To wygląda na standardowy schemat schronu, ale ten schron nadal działa - pomyślał z niedowierzaniem Nixon, drapiąc się zapamiętale po nieogolonym masywnym podbródku.
Burczenie w brzuchu przypomniało mu właściwy cel eskapady do tego miejsca. Podszedł więc do resztek stołu. Wyszukiwał przez chwilę czegoś zapamiętale. Z dwóch znalezionych drewnianych nóg zrobił naprędce pochodnie i zabrał się za otwieranie zamka w masywnej szafie. Widział już taką w kasynie w Vegas. Obejrzał uważnie zamek, ten model nie był mu znany jednak nie różnił się zbytnio od innych zamków tego typu. Pojedynczy otwór dopasowany do wzoru klucza. Oparłszy o siebie dwie pochodnie dołożył dwie znalezione nogi od stołu i zrobiwszy małe ognisko uklęknął z uwagą przed zamkiem. Palące się powoli suche drewno dawało wystarczającą poświatę, by spokojnie wyjąć zestaw wytrychów i zacząć grzebanie w zamku.
Po wypróbowaniu pierwszych standardowych wytrychów, których użycie nie dało rezultatów, mężczyzna przeszedł do innych, których końcówki były lekko powykrzywiane.
Dla niewprawnego oka były to zwykłe kawałki metalu. Dla złodziei z Vegas był to jeden z lepiej wyposażonych zestawów narzędzi do otwierania zamków. Po kilkunastu minutach pracy w skupieniu i dołożeniu jeszcze jednej pochodni do ogniska, usłyszał miły dla jego uszu cichy zgrzyt w mechanizmie zamka. Przez jego kark przeszedł w tej samej chwili przyjemny dreszcz satysfakcji i podniecenia.
Szeroki uśmiech wykrzywił jego nie najładniejszą twarz, a światło rzucane przez palące się pochodnie uczyniły z niej prawie demoniczne oblicze. Zamek zrobił ciche klik i otworzył się. Nixon obejrzał dokładnie zamek i schował go do kieszeni. Za taki nowy model dostanie trochę naboi do Rugera od jakiegoś handlarza.
Szybkim ruchem powstał, schował zestaw wytrychów za pas i otworzył powoli szafę pancerną.
- Może wchodząc tu stałem się idiotą, ale jestem za to bogatym idiotą - roześmiał się w duchu patrząc na zawartość otwartej szafy.
Znalazł tam trzy lekko zakurzone półki z cenną zawartością. Na najwyższej, która była na wysokości jego oczu zobaczył kilkanaście wojskowych konserw. Nie były wybrzuszone przez czas, istniała więc szansa, że może je zjeść bez większych sensacji gastrycznych. Skierował swój wzrok niżej. Na środkowej półce leżało duże pudełko z krzyżykiem, nauczony doświadczeniem wiedział o tym, że trafił prawdopodobnie na przedwojenne leki.
Na najniższej półce znalazł coś co połechtało jego próżność, była to nie nadgryziona przez czas broń, stary dobry AK-47. Niestety bez nabojów. Pogładził go czule po kolbie. Po chwili zastanowienia nasz szczęściarz schował kilka konserw, zarzucił nową broń na ramię i schował pudełko z krzyżykiem do jednej z kieszeni swoich wojskowych spodni. Mógł wracać i dalej iść na wschód przez pustynię. Korciło go tylko jedno. Mała szybka we włazie, który zamknięto dawno temu. Nauczony doświadczeniem wiedział, że otwarcie włazu, gdy ma się już to czego się szukało w takim miejscu jak schron, oznacza zwykle samobójstwo. Podszedł do okrągłej grubej szybki i spojrzał na to co kryło się w środku. Prawie natychmiast tego pożałował. Jego oczom ukazały się zgniłe trupy ludzi w korytarzu za włazem. Zgromadzone były w większości obok stołu, na którym leżała radiostacja. Prawdopodobnie mechanizm włazu służący do jego otwarcia w razie skończenia się zapasów żywności zawiódł, a mieszkańcy schronu próbowali wezwać pomoc przez radiostację. Zginęli z głodu. Najgorsza ze wszystkich rodzajów śmierci. Wszyscy ludzie byli ubrani w takie same niebieskie kombinezony, które teraz były tylko szczątkami gnijącego materiału. Zafascynowany tym widokiem oderwał wzrok od szybki dopiero wtedy, gdy do jego uszu doszedł tupot małych nóżek. Obrócił się gwałtownie oświecając ostrożnie pochodnią korytarz, z którego przyszedł.
Broń miał wycelowaną w czarną otchłań korytarza. Jego wzrok po chwili akomodacji dostrzegł małego stworka wyglądem przypominającego jaszczurkę. Gad stał na dwóch dolnych umięśnionych kończynach i był niewysoki. Miał mniej niż pół metra. Skórę pokrywały mu zielone łuski. W gadzim pysku dwa czerwone małe oczka swoim przymrużeniem zdradzały oznaki gadziej inteligencji. Ta mała, stojąca na dwóch łapach jaszczurka patrzyła zaciekawiona na Johna Nixona, po czym odwróciła się i ze zdumiewającą szybkością zaczęła biec w głąb korytarza, wydając z siebie dziwne odgłosy. Johny znał ten odgłos, to były mlaśnięcia, których odgłos odciągnął tamto duże coś z czerwonymi oczami od wyjścia ze schronu pamiętnej nocy. Na łysej głowie mężczyzny pojawiły się powoli spływające strużki potu. W jednej, krótkiej chwili pożałował tego, iż nie zabił gada. Mógł on pobiec w głąb korytarza tylko w jednym celu - po więcej swoich gadzich kolegów, lub co gorsza pobiegł po... swoją mamusię. Mężczyzna założyłby się o sto litrów czystej wody, że poznał dużą mamusię poprzedniej nocy.
- Zawsze byłeś nieostrożnym głupkiem Nixon, zawsze - powiedział już głośno, a echo jego słów odbiło się w korytarzu.
Dobrze wiedział, że ma mało czasu. Zaczął więc biec przed siebie tak szybko jak tylko mógł.
Już po kilku metrach apteczka wypadła mu na podłogę. Nie przejmując się tym przyśpieszył. Trzymając kurczowo w rękach pochodnie i broń modlił się o cenne sekundy i o to żeby przeżył. Johny nie należał do odważnych, robił się na macho, ale tak naprawdę na samą myśl o bliskim spotkaniu z dorosłą kopią tego małego gada, zrobiło mu się mokro na czole i w spodniach.
Dopiero teraz gdy biegł poczuł, że na podłodze w tym korytarzu są tumany kurzu, które wznosiły się za nim jak za samochodem podczas corocznych wyścigów w Detroit. Gdy wybiegł na rozwidlenie, mimowolnie rzucił szybko wzrokiem na inne korytarze i na swoje nieszczęście w jednym z nich zobaczył znajome wielkie czerwone ślepia, które zbliżały się do niego biegiem. To mu starczyło za motywację do szybszego biegu. Czym prędzej przyśpieszył, zrzucając z siebie znaleziony kwadrans wcześniej AK-47.
Usłyszał za sobą dudnienie czegoś wielkiego, musiały to być duże, masywne odnóża.
- Ja cię pierdoooolę! - wrzasnął z całych sił i blady ze strachu biegł przed siebie.
Pod nogami gruchotały mu kości tych, którzy raczej nie zdążyli dobiec do wyjścia. Przeklinając swoje szczęście obejrzał się za siebie. Około piętnastu metrów za nim wielki gad biegł z oślinionym pyskiem, z którego sterczały największe zęby jakie w życiu widział. Ten stwór na pewno nie był roślinożercą.
Duże masywne cielsko o brązowo-zielonych łuskach kołysało się lekko na boki w biegu za złodziejem, stwór miał małe kończyny górne które były parodią rąk. Gdyby nie łuski i wielkie pazury, można by przysiąc, że to rączki małego dziecka. Johny nie znał się na gadach i wcale nie zamierzał w tej chwili bliżej poznawać tego gatunku, więc gdy zobaczył nikłe światło w oddali, ponowił modlitwy do wszystkich znanych mu sekt w Salt Lake City. Jeszcze czterdzieści metrów dzieliło go od wyjścia i na wpół przeżartych drzwi, gdy zobaczył ludzką twarz w drzwiach. Najwyraźniej miał szczęście tego dnia.
- Pomocy, ludzie! - jego wrzask doszedł do człowieka za drzwiami, który usunął się szybko.
Jeszcze pięć metrów i jeden duży skok został Johnowi, gdy usłyszał sapanie za swoimi plecami. Tym razem nie spojrzał w tył, tylko skoczył przed siebie jednym zwinnym ruchem wyciągając się jak struna. To były najdłuższe trzy sekundy jego życia.
Promienie słoneczne oślepiły go gdy wyskoczył na zewnątrz. W końcowej fazie lotu zahaczył wojskowymi butami o drzwi w wyniku czego zamiast upaść na brzuch przeturlał się po ziemi łamiąc kilka żeber. Nie zdążył jednak zebrać myśli, gdy jego bębenki eksplodowały. Usłyszał huk wybuchu, a towarzysząca mu fala uderzeniowa przewróciła go na plecy. W jego ustach pojawił się słony smak krwi. Wtedy zrobiło się ciemno. Po prostu ciemno.
Śniły mu się małe jaszczurki, które piecze na ognisku popijając z bukłaka świeżą brandy.
Jego sen brutalnie przerwał cios w podbrzusze, poczuł boleśnie, że nie tylko on miał wojskowe buty. Kilka następnych kopniaków ocuciło go na tyle, że otworzył oczy. Czuł się jak ostatni śmieć.
Jak przez mgłę zobaczył kilka wojskowych samochodów terenowych i grupę kilkunastu uzbrojonych ludzi. Szarpnięcie postawiło go na nogi.
- Wygrałem od ciebie ten kompas Frank, nasz mały skarb jednak żyje. - dobiegł go chrapliwy głos.
Dali mu wody i kawałek suszonego mięsa, który natychmiast zwrócił wśród otaczającego go śmiechu. Rozejrzał się dookoła i zobaczył zawalone wejście do schronu, a przed nim mnóstwo leżących nieopodal odłamków skalnych. Gdy na jednym z wozów dostrzegł małe działko, zrozumiał co stało się z gadem, który go gonił. Wciąż czuł zawroty głowy i połamane żebra, jednak spróbował wstać bez niczyjej pomocy. Wyprostował się i chociaż mroczki przed oczami mówiły mu żeby usiadł, on stał i wypowiedział powoli wypowiedział kilka cichych słów:
- Jestem John Nixon z Vegas, dzięki... - Nagły cios kolbą karabinu w potylice uświadomił mu, że jednak nadal ma przesrane, gdy rzucali go związanego na samochód usłyszał wśród odgłosów zapalanych silników zdanie, które uświadomiło mu całą sytuację.
- Mamy następnego do Olimpii. Będzie się nadawał. Szef lubi takich na arenie, może dostaniemy premię, co o tym sądzisz Frank ?
Nie usłyszał odpowiedzi. Jednak na chwilę przed tym jak stracił przytomność uświadomił sobie, że od tej chwili jest niewolnikiem...
Najwyraźniej Johny Nixon miał tego dnia pecha... większego niż zwykle...
Członek Koszalińskiego Klubu Fantastyki "SATHRA",
Balf Holters. |
komentarz[14] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Schron nr 8" |
|
|
|
|
|
|
Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!
|
|
Sonda |
Top 10 |
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
ShoutBox |
|
|