..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
    ORBITAL MENU
    » Neuroshima
    » Świat
    » Bohater
    » Rozrywka
    POLECAMY

     SZUKAJ
    » Mapa serwisu
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

The Jinx


Słońce wznosiło się wysoko nad nieboskłonem, niemiłosiernie paląc swymi promieniami wszystkie istoty, które ośmielały się postawić stopę na tych piaszczystych pustkowiach. Gdzie okiem sięgnąć widniała pustynia, przecinana jedynie poszarpanymi paskami, które były pozostałościami betonowych dróg, przyozdobionymi gdzieniegdzie wrakami starych wehikułów… oraz pozostałościami ich nieszczęśliwych pasażerów. Jedyny odgłos należał do radioaktywnego wiatru, który po wojnie uczynił te pustkowia swym domem. Jednak owa martwa cisza miała okazać się krótkotrwała.

Daleko, na horyzoncie, pojawiła się mała, biała plamka. Początkowo niewielka, z czasem robiła się coraz większa, kształtem natomiast zaczęła przypominać człowieka. Człowiek ów, był wyjątkowo wysoki i chudy. Mimo, że temperatura dawno już przekroczyła 50 stopni, on odziany był w biały, skórzany płaszcz, czarne wojskowe buty, oraz wypłowiałe jeansy, które osiągnęły kolor zbliżony do jego skórzanego okrycia. Z głowy, na ramiona, opadały mu długie, czarne włosy, które już od bardzo dawna nie uświadczyły dobrodziejstw higieny, takich jak szampon czy grzebień. Na oczach miał czarne okulary, które wielu ludziom skojarzyłyby się z filmami braci Wachowskich. Oczywiście gdyby ludzie po wojnie mieli jakiekolwiek pojęcie o tym kim byli ci ludzie. Jego twarz wyglądała młodo, widoczny był na niej trzydniowy zarost, na którym powoli skraplał się pot. Wędrowiec miał przewieszony przez plecy, stary wojskowy plecak, na którym widniała już dawno wypłowiała naszywka U.S.Army. Wraz z wizją pojawiła się również fonia. Młody człowiek stawiał pewne, acz powolne kroki. Po sposobie jego chodu można było stwierdzić, że był prawdopodobnie zmęczony długą wędrówką przez niegościnne ziemie matki pustyni. Szedł coraz wolniej i wolniej, a jego nogi zaczynały się plątać. Co jakiś czas rzucał z rezygnacją przekleństwa pod nosem. W końcu, wyczerpany, rzucił nienawistne spojrzenie na okrutną, ognistą kulę zawieszoną na niebie. Nawet ona starała się być przeciwko niemu, a w jego oczach nie tliła się już nawet pojedyncza iskierka nadziei. Korzystając z ostatniej, możliwej sposobności, kiedy osunął się na ziemię, cofnął się myślami do wydarzeń sprzed tygodnia…

Za oknem jak zwykle szalała zawierucha. Ciężkie krople deszczu uderzały o pozostałości okna niczym fale o latarnię morską, a to, co zdołało przedostać się do środka, stawało się częścią dużej, błotnistej kałuży. Wiatr dął w budynek z ogromną siłą, i wydawało mi się, że cała konstrukcja lada moment rozleci się niczym domek z kart. Siedziałem tam przeszło dwie godziny. Mój znajomy, który miał mi załatwić robotę, oczywiście się nie pojawił. Po raz trzeci z rzędu. Obiecałem sobie, że kiedy go spotkam, moja pięść zarezerwuje sobie spotkanie z jego twarzą. Bardzo długie i bolesne spotkanie.

Ledwo starczyło mi gambli aby kupić sobie browar. A przynajmniej to ciepłe, lepkie coś, które miało go udawać. Jedyne co pozostało mi w kieszeni, to dwa magazynki z nabojami i 20 dolców. Ale o dolarach w tej zapchlonej norze nawet nie słyszeli. Barman patrzył na mnie jak na kosmitę, a o tłumaczeniu mu, że mały, zielony papierek jest cokolwiek wart, nie było nawet mowy. Moje szczęście. Siedziałem i rozmyślałem nad życiem. Nad moim snem, który miałem zeszłej nocy. Tym o pięknej, młodej dziewczynie, z którą byłem razem w przedwojennym świecie. Nie była w niczym nadzwyczajna, ale dzięki temu była piękna. Doskonała w swej prostocie. Miła, uczuciowa i niewinna. Miała długie, brązowe włosy i niebieskie oczy. Takie łagodne, cudowne. Tuliłem się do niej, niczym małe dziecko wtula się w pierś matki, całowałem namiętnie każdy kawałek jej aksamitnej skóry i leżałem obok niej, modląc się, by ta chwila trwała wiecznie. Nic więcej. Choć nie pamiętam jej osoby, czułem się jakbym gdzieś ją już spotkał. Oczywiście to bzdura. Urodziłem się praktycznie dobre dwanaście lat po wojnie, a dziewczyny widywałem jedynie do dziesiątego roku życia. Potem ojciec zabrał mnie z domu i wysłał na front. Front był piekłem. Niezależnie od wieku, płci i wyznania. Tam ginęli wszyscy, bez podziału na role, w najokropniejszych, wyobrażalnych mękach. Można powiedzieć, że maszyny metalowej bestii, z którą przyszło nam walczyć, były artystami w swoim fachu. W zabijaniu. Jednak spotykało to tylko tych, którzy mieli szczęście. Ja go nie miałem. Przeżyłem i po dziś dzień pamiętam wszystkie okropności, jakimi uraczyło moje zmysły życie. Poza tym, co taki przedwojenny anioł jak ta dziewczyna, chciałby mieć wspólnego ze mną, wyrzutkiem społecznym i płatnym najemnikiem? Moje dywagacje nad przeszłością przerwało poruszenie w knajpie. Oto przez drzwi, wpadł nagle człowiek. Potem ciężko uderzył o zakurzoną podłogę, wydając z siebie cichy jęk bólu. Woda, która z niego spływała, szybko znalazła sobie miejsce w podgniłych szparach podłogi. Krótkie, czarne, przetłuszczone włosy, poszarpane, przedwojenne ubranie i jakiś kiepsko wykonany samopał przy pasie, który na deszczu i tak w niczym by mu nie pomógł. Zwyczajny człowiek powojennej Ameryki. Nie było w nim nic wyjątkowego, nie licząc jego rozkwaszonego i zalanego posoką nosa. Ktoś jednak myślał inaczej. Do baru weszła kolejna postać, a leżący na parkiecie osobnik, zaczął się cofać. Robił to szybko i niezgrabnie, z wielką trwogą. Korzystając ze sposobności, przyjrzałem się dokładniej owej postaci. Była to kobieta. Przed oczyma stanęła mi niebiańska istota z ostatniej nocy. A raczej, ku mojemu przerażeniu jej dokładne przeciwieństwo. O ile tamta była aniołem, ta z pewnością była wysłannikiem diabła. Weszła do lokalu powoli i stylowo. Jakby delektowała się każdym momentem psychicznych cierpień zadawanych temu człowiekowi. Miała na sobie długi, skórzany płaszcz w kolorze brązu, na bokach którego jakiś spec doszył żelazne naramienniki. Pod spodem, na dobrze wykształconej klatce piersiowej, widniał czarny, przemoknięty podkoszulek. Widok kojący zbolałe oczy. Na nogach nosiła nowe jeansy, błękitnego koloru, prawdopodobnie zdobyte niedawno, w jakiejś nienaruszonej, przedwojennej fabryce. Z zaciekawieniem spojrzałem na barmana, chcąc zobaczyć jego reakcję. W tym przybytku znajdowałem się jedynie ja, on oraz dwóch lokalnych mętów, którzy zaszyli się głęboko w kącie, rozpoczynając dogłębną znajomość z przedwojenną flaszką o niepewnej zawartości. Jednak właściciel baru spokojnie i bez pośpiechu wycierał kieliszek. Wydawał się w pełni pochłonięty tym jakże „pasjonującym” zajęciem. Jak dla mnie, po prostu nie chciał by zwracać na niego uwagę, może po prostu bał się o swoją skórę. Nie dziwię mu się. Spojrzałem w oczy dziewczyny. Były niczym zielone morze chaosu, które nie zawierało w sobie nawet małej wysepki normalności. Zobaczyłem w nich zniszczoną przez wojnę, psychopatyczną zabójczynię, która jedyną życiową przyjemność znajduje w zadawaniu ludziom bólu i cierpienia. Ponownie, całkowita odwrotność w porównaniu z moim ideałem. Życie drwiło ze mnie tej nocy i nie trzeba było geniusza aby to stwierdzić. Jej włosy były rude i sięgały gdzieś do połowy karku. Zacząłem się zastanawiać jak wiele musiała umieścić na nich lakieru do włosów, skoro zdołały przetrwać pogodę jaka szalała na zewnątrz. I dlaczego jeszcze z tego powodu nie zarwała się pod ich ciężarem. Choć rzuciła na mnie okiem, nie zareagowałem. Nie chodzi o to, że się bałem, choć z drugiej strony, kto nie przestraszyłby się takiego demona w ludzkiej skórze. Po prostu było mi szkoda amunicji, o którą po wojnie bardzo ciężko. Zwłaszcza o mój kaliber. Jeszcze raz spojrzała na zebranych w lokalu, jakby szukając zaczepki. Szczególnie na mnie. Wręcz błagając mnie wzrokiem bym ośmielił się zareagować. Ja jednak siedziałem spokojnie, mój wzrok wręcz świdrował stojący przede mną kieliszek. Następnie, nie odnotowawszy wyzwania, podniosła nieszczęśnika do góry, za fraki. Byłem pod wrażeniem jej siły, bo choć nie wyglądała jak dwudrzwiowa szafa, z pewnością miała siłę niejednego gladiatora. Potem, wraz ze swym „towarzyszem podróży”, opuściła lokal. Współczułem mu z całego serca. Ponownie pogrążyłem się w rozmyślaniu nad swym snem z ostatniej nocy. Nie minęło dobre pięć minut, a drzwi po raz kolejny się otworzyły. Uniosłem głowę trochę powyżej poziomu cieczy w butelce, aby rzucić okiem kto tym razem zawitał do miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc. Był to niewysoki, chudy gość w okularach, który rozglądał się wyjątkowo nerwowo, jakby w obawie bycia śledzonym. Nie zwracałem na niego zbytnio uwagi. Miałem dość własnych problemów, by przejmować się jakimś zdziwaczałym paranoikiem. Było tak do czasu, kiedy dosiadł się do mojego stolika i ni z tego, ni z owego zaczął nawijać niestworzone rzeczy…

Obdarzyłem go spojrzeniem, które gdyby mogło, skruszyłoby góry. On jednak pozostał niewzruszony. Może zbyt wcześnie zaszufladkowałem go jako wiecznie wystraszonego paranoika. Zapytał co tu robię. W jego pytaniu nie było ani grama arogancji czy pretensji, jednak sam jego piskliwy głos wystarczył, by doprowadzić mnie do szewskiej pasji. Żałowałem, że mój nowy znajomy nie miał okazji poznać się bliżej z tajemniczą kobietą, która przed chwilą opuściła lokal z „bagażem” pod ręką. Z pewnością przypadli by sobie do gustu. A przynajmniej miałaby ona chwilę zabawy. Wyobraziłem sobie taką sytuację, a moje usta lekko wykrzywiły się w zamyślonym, sadystycznym uśmiechu. Nie odpowiedziałem na jego pytanie od razu. Wpierw dokładnie mu się przyjrzałem. Był wyjątkowo chudy i kościsty. Gdyby go uderzyć, złamałby się zapewne w pół. Miał krótkie, rude włosy i brązowe oczy. Wokół nich, rysowały się grube, czarne oblamówki okularów, osadzone na zakrzywionym niczym skocznia nosie. Obraz nieszczęścia dopełniały wszechobecne piegi, pryszcze i wystające, żółte zęby. Przełknąłem łyk piwa z niesmakiem, powstrzymując się od wymiotów na widok tego człowieka. Dodatkowo ubranie, które nosił dobitnie dawało do zrozumienia, że nie jest stąd i zapewne przywykł do innych warunków życia. Ten czarny, o dwa rozmiary za duży garniturek jeszcze silniej utwierdzał mnie w przekonaniu, że siedząca przede mną osoba jest wielką ofermą życiową. Widząc, że nic nie mówię, przeprosił za brak swoich manier i przedstawił się. Will Renes. Dziwne imię. Ale trzeba przyznać, że doskonale do niego pasowało. Powiedział, że jego szef szuka ludzi do pomocy w załatwieniu pewnej sprawy. Zdolnych ludzi. Widać, że starał się połechtać moje ego. Nieszczególnie mu się to udało. Byłem odporny na takie pochlebstwa. Zapytałem co to za praca. Popatrzył na mnie nerwowo, a następnie ogarnął cały lokal swym rozbieganym spojrzeniem. Ponownie zdradzał objawy paranoi. Nachylił się nad stolikiem i powiedział jedynie, że to bardzo dobrze płatna fucha, a więcej informacji mogę uzyskać na miejscu. Następnie wyjął i podał mi małą kartkę, na której ktoś, w prymitywny sposób, namalował drogę stąd, do rzekomego miejsca docelowego, w którym da się dowiedzieć czegoś więcej. Schowałem kartkę. Powiedziałem, że przemyślę sprawę. On podziękował, zgiął się wpół w ukłonie i szybko opuścił knajpę. Jeszcze przez chwilę obserwowałem przez okno jak nerwowym krokiem oddala się do swojego auta i męczy się by je odpalić. Kiedy silnik starego gruchota nareszcie ucichł, zamówiłem u barmana kolejne piwo, licząc na to, że uda mi się je wypić w spokoju… i na to, że będzie ono lepsze od poprzedniego.

Szedłem na miejsce dobre dwie godziny. Dwa razy pomyliłem drogę dzięki dokładności osoby, która rysowała mapę. Obiecałem sobie, że nie omieszkam się jej odwdzięczyć. Dawno opuściłem już właściwy teren miasta. Kierowałem się w miejsce, które przed wojną zapewne byłoby uznane za przedmieścia. Teraz nie było tu ładnych, jednorodzinnych domków o białych ścianach. Pozostały jedynie ściany nośne, sterty gruzów, zawalone, czerwone dachy i dawno już rozkradzione wraki aut. Jeszcze dwadzieścia lat temu, nikt nie wszedłby tu bez ubioru antyradiacyjnego i licznika Geigera. Obecnie niewielu ludzi się tym przejmowało. Na horyzoncie, wśród piasków pustyni i gruzów innych budowli, pojawił się wielki, przedwojenny budynek. Kiedy się do niego zbliżyłem, stwierdziłem, że jest w doskonałym stanie. Widać żadna z setek bomb, które spadły na te tereny, nie trafiła go centralnie, a jedynymi widocznymi efektami wpływu czasu na to miejsce były poszarzałe ściany, zbita szyba i kilka odpadłych dachówek. Z zaciekawieniem spojrzałem na zakratowaną bramę. Stało przed nią dwóch ludzi. Stereotypowe typki od mokrej roboty jakich pełno w dzisiejszych Stanach. Albo przynajmniej w tym co z nich zostało. Wysocy, umięśnieni, o przygłupim wyrazie twarzy. Z ich twarzy można było czytać niczym z książki. Bez problemu dostrzegłem, że byli znudzeni i szukali jakiegoś powodu do zaczepki. Wiedziałem, że mam duże szanse stać się tym powodem. Nie przejąłem się zbytnio. Nawet jeśli masz zrobić komuś takiemu krzywdę, nie postrzegasz go jako czegoś więcej niż kolejne zwierzę. Tak, wielkie, wściekłe, głupie zwierzę. Zbliżyłem się. Jeden z nich zapytał czego chcę. Nie powiem żeby zrobił to zbyt kulturalnie. Odpowiedziałem, że przyszedłem zobaczyć się z właścicielem, ponieważ jestem zainteresowany oferowaną przez niego pracą. Drugi z nich powiedział mi żebym się wynosił. On również przyozdobił swoją wypowiedź w kilka barwnych epitetów, a nawet złapał mnie za kołnierz płaszcza kiedy ją wyrażał. Nie powiem żebym się zdenerwował. Po tylu latach życia na tych pustkowiach, człowieka niewiele już rusza. Niemniej jednak miałem swoją dumę. No i smród jaki było czuć z jego ust kiedy się odzywał, był nie do zniesienia. Napiąłem mięśnie lewej ręki i pozwoliłem jej przez chwilę pomknąć z radioaktywnym wiatrem. Moja pięść zagłębiła się w jego brzuchu, napinając skórę i mięśnie napastnika do granic możliwości. Poczułem, że trafiłem w jakieś organy wewnętrzne. Upuścił mnie i skulił się na ziemi, kaszląc krwią. Prawdopodobnie był na coś chory. Tacy ludzie nie nadają się do ochrony. Drugi z nich wyciągnął zza pasa starego Colta i skierował go w moją stronę. Było po nim widać, że nie oczekiwał takiego obrotu spraw. Jednak ja byłem szybszy. Moja prawa ręka spoczywała na rękojeści Deserta właściwie od momentu gdy ich zobaczyłem. Noszenie dużego, dobrze skrywającego broń okrycia było bardzo przydatne w świecie, w jakim przyszło nam żyć. Broń wypaliła. Powietrze przecięła dużego kalibru kula, po której nastąpił przerażający huk wystrzału. Natomiast stawy mojej ręki, uczyniły mi tysiąc obietnic wielkiego bólu. Strzelając, celowałem w jego broń. Nie chciałem zabijać jeśli nie miałem dobrego powodu. Nawet jeśli osobnik po drugiej stronie lufy był bardziej na bakier z naturą, niż nie jeden mutant przemierzający bezdroża. Broń wyleciała mu z ręki i skulił się, trzymając za wyłamane ze stawów palce. Kwiczał pod nosem jakieś przekleństwa. W tym momencie usłyszałem donośne klaskanie. Nie skłamię jeśli powiem, że byłem bardzo zdziwiony. Opuściłem broń, z której jeszcze unosił się dym. Zza rogu wyłonił się starszy, elegancko ubrany człowiek w towarzystwie dwóch młodych, atrakcyjnych kobiet i podszedł do mnie wraz z nimi powoli, dystyngowanym krokiem. Nie okazywał lęku, emanował pewnością siebie. Budził we mnie nieuzasadniony niepokój. Teraz wiem, że było to słuszne uczucie...


Justice.
komentarz[3] |

Komentarze do "The Jinx"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Corwin Visual
Engine by Khazis Khull based on jPortal
Polecamy: przeglądarke Firefox. wlepa.pl

Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!

   PATRONUJEMY

   WSPÓŁPRACA

   Sonda
   Czy interesują cię raporty z sesji NS?
Tak!
Nie.
A co to?
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Pasożyty
   Hibernatus (....
   Yakuza
   FATEout
   Legia Cudzozi...
   Pistolet Maka...
   Łowca - dzień...
   Neuroshimowe ...
   Śpiąca Królew...
   Bo kto umarł,...

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.971280 sek. pg: